poniedziałek, 10 grudnia 2012

Jak zostaliśmy prawdziwymi hakmenami

W dniach od 6-8.12.2012 w skałkach pod Krakowem  odbyło się kolejne szkolenie Grupy. Celem spotkania było kondycyjne przygotowanie się do sezonu zimowego, doskonalenie technik hakowych oraz po dłuższej przerwie ponownie zaprzyjaźnienie się z dziabami.

Dzień 1
O godzinie 9:00 wszyscy spotkaliśmy się na parkingu koło Zakrzówka. Dzień rozpoczynamy krótką rozgrzewką oraz godzinnym biegiem metodą ciągłą, minusowe temperatury nadawały tempa.
Po biegu odbyły się zajęcia z hakówki oraz drytoolingu.

Wspinaczka mikstowa na Zakrzówku


Po całym dniu zmagań, spotkaliśmy się wieczorem w Akademii Wychowania Fizycznego na wykładzie, którego tematem był trening we wspinaczce wysokogórskiej, dowiedzieliśmy się dokładnie jak powinniśmy trenować.

Dzień 2
Trening rozpoczęliśmy tradycyjnie od biegania, tym razem metodą zmienną. Po powrocie z lekką zadyszką zaczęliśmy zajęcia techniczne – drytool i hakówka.

Haczenie w stylu clean na Problemówce


Wieczorem po zajęciach część grupy udała się na Krakowski Festiwal Górski aby zobaczyć prelekcję Hansjörga Auera. Dla mnie i dla Damiana był to powrót wspomnień i widoków gdy Auer opowiadał o swoich dokonaniach na Marmoladzie.

Dzień 3
Spotkaliśmy się pod popularną Dupą Słonia . Jak pewnie się domyślacie dzień rozpoczęliśmy od biegania tym razem trening poprowadził nam Adam Pieprzycki. Ostatni dzień miał na celu dalsze doskonalenie hakówki oraz technik  autoratownictwa. 



Dulferek na Dupie Słonia w stylu clean

Zajęcia z autoratownictwa

Dla wielu z nas był to ostatni dzień w Krakowie.
Wielkie podziękowania dla Roberta Rokowskiego , Maria Nowaka i Adama Pieprzyckiego za miło spędzony czas i przekazanie nam ogromnej wiedzy która niewątpliwie przyda nam się w dalszych działaniach.

Jakub Wrzesień 

Więcej zdjęć w GALERII  

środa, 28 listopada 2012

Taghia 2012

"Gate closed, gate closed, gate closed" - maleńki napis na ekranie, hipontyzująco miga raz po raz. Nie możemy sobie jednak pozwolić na zbyt długą kontemplację, ponieważ oznacza to, że właśnie zakończyło się wpuszczanie pasażerów na pokład samolotu lecącego do Marakeszu. Tak, tego samego, w którym powinniśmy siedzieć. Sprint przez lotnisko i szybsze bicie serca nie trwały zbyt długo, bo już 10 minut później samolot opuszcza ponury Londyn i kieruje się na południe przecinając kolejne izotermy- lecimy do Taghii!


Zaczęło się dosyć niewinnie- mail w połowie października z PZA, propozycja wyjazdu od Piotrka Sztaby i Michała Brożyny, możliwość dofinansowania... Zmuszony byłem odpisać, że raczej nie dam rady- bo studia, bo możliwości, bo ŻYCIE. Niemniej jednak, kiełkująca myśl ("a może pojadę") urosła do rozmiarów tak wielkich, że po raz kolejny przesłoniła ośrodek odpowiedzialny za zdrowy rozsądek. Zachęcające, tfu!, zachwycające opisy rejonu, duże wsparcie ze strony Związku i szybka rozmowa z Adasiem powoduje, że w ciągu kilku godzin podejmujemy decyzję o wyjeździe. Tym bardziej cieszy nas fakt kolejnego członka GM w ekipie- Krzyśka Korna. Dogranie szczegółów, listy sprzętowe, dokumenty do PZA, bilety lotnicze- sprawa nabrała tempa i nie zwolniła aż do lotniska w Krakowie, gdzie po ugoszczeniu przez Olgę (Niemiec) spotykamy się pierwszy raz w całym składzie. 


Lądowanie w Marakeszu jest niejako detoksem od słoty, która żegnała nas w Polsce. Poczułem się jak gwiazda, kiedy po odebraniu bagaży zobaczyliśmy miłego taksówkarza, czekającego z karteczką na lotnisku. Jeszcze bardziej, kiedy okazało się że, podróżujemy mercem! Aby jednak ostudzić emocję od razu zaznaczę: mercedes ma 500 tysięcy przebiegu, a mieści się do niego 6, a nawet 7 osób- oczywiście brakuje wtedy miejsca dla gościa o nazwie Komfort i jego partnerki Wygody. Żeby było jeszcze ciekawiej robimy zakupy na dwa tygodnie i ruszamy w drogę. Forrest Gump o Wietnamie powiedział: "to taki zupełnie inny kraj". W Marakeszu taka fraza też nie jest mocno na wyrost, aczkolwiek wpływ Francji oraz turystyka powodują, że nie jest to jeszcze "Afryka dzika". Sytuacja zmienia się jednak proporcjonalnie do odległości od Marakeszu. Pomarańczowe pustkowia z porozrzucanymi gdzieniegdzie osadami przypominają bardziej tło do potyczki Johna Wayne'a z Charles'em Bronsonem. Jeszcze ciekawiej wyglądają miasteczka po wjechaniu do środka- tu mamy już prawdziwą "Yumę". Szybkie rozejrzeniu się po okolicy utwierdza nas w przekonaniu, że ludzie nie znają tu śniegu, a i na deszcz nie ma za często co liczyć. Kosze na śmieci też wydają się zbyteczną dekoracją, o czym przekonują nas różnokolorowe odpadki na ziemi.



Ale wracajmy do sedna- z taksówki przesiedliśmy się do busa, spotkawszy wcześniej Ahmeda, naszego guide'a i gospodarza. Razem z nim dotarliśmy do Zaouii, ostatniego cypla cywilizacji. Do "innego świata" przenoszą nas zgoła niemagiczne stworzenia- osiołki. Warunki życia w tej części globu znów o sobie dały przypomnieć- zbyt wysoki stan rzeki po tygodniu deszczu nie pozwolił nam dostać się do Taghii. Kolejna próba podjęta kolejnego dnia okazuje się skuteczna i po dwóch godzinach marszu znajdujemy się w miejscu, które jest jednocześnie wspinaczkowym rajem i Zaginionym Światem. Szybki przepak pozwolił nam spróbować miejscowego rarytasu- wspinania. 



Podzieleni na dwa zespoły, dotarliśmy pod ścianę Paroi Sources, a nasz entuzjazm skierowaliśmy na drogi Classe Montagne Epinal 6c+ (Sztaba, Brożyna) i Zebda 7b+ (Wójcik, Korn, Ciemnicki). O ile podejście i wydarzenia dnia poprzedniego dały nam do myślenia na temat opadów, o tyle Zebda swoim pierwszym (najtrudniejszym) wyciągiem zweryfikowała nasz pogląd na temat pogody w Afryce. Po przehaczeniu pierwszego wyciągu i przejściu kolejnych trzech zmuszeni byliśmy wycofać się. Tego dnia doświadczenie wzięło górę, gdyż pierwszy zespół drogę ukończył. Kolejny dzień przynosi dosyć daremną próbę podjętą na ścianie Jbel Taoujdad, gdzie ekipa działająca niezależnie na dwóch drogach wycofała się i nie bez przygód dotarła do domu. Trzeci dzień przynosi drobną różnicę celów- Ciemnicki i Adaś kierują się pod ścianę południową masywu Oujdad, podczas gdy reszta zespołu zamierza zakwasić przedramiona na czymś przewieszonym, ale krótszym, jednowyciągowym. Droga pod którą wybraliśmy się z Adasiem z początku była mocno pociągająca, zwłaszcza, że rekomendował nam ją nie kto inny jak Łukasz Mirowski! Po pierwszych próbach na wyciągu za 7b+ wiedzieliśmy, że dzień może okazać się dłuższy niż podejrzewaliśmy. Adaś z konsekwencją walca drogowego prowadził najtrudniejsze wyciągi, przy czym drugi wyciąg za 7c, a ostatni na drodze, doprowadził go do stanu najwyższego upodlenia, więc na ostatnim stanowisku przywitał mnie słowami: "Kubuś, zaraz będę rzygał"... Tę rozrywkę pozostawiliśmy jednak na później, bo nagrodą za zrobienie drogi był zjazd do podstawy ściany i nocny powrót w deszczu. Tego samego dnia chłopaki też zrealizowali swój plan, więc wymieniamy wrażenia i patenty na zrelaksowanie ciała po wyczerpującym dniu. Werdykt zapadł- REST. Wyprawa po zasięg (tak, wyprawa, wiem co mówię) oraz small- talki w living roomie (gadanie o wspinaniu w korytarzyku koło pokoju), skutecznie pochłoniły czas i nakręciły na wspinanie w kolejnym dniu. W tym miejscu pozwolę sobie na cytat słów Mischy, który przedstawił nam motto swojego kolegi: "Pierwszy dzień restu jest ostatnim dniem dobrej pogody". Czy naprawdę muszę pisać, co zastaliśmy o PIĄTEJ rano za oknem? Pogoda dostarczyła nam dzień na kontynuowanie tematów z poprzedniego dnia, z czego niechętnie skorzystaliśmy. 


Nasze "górskie" usposobienie daje o sobie znać następnego dnia, więc korzystając z okna pogodowego wstawiamy się w Zebdę 7b+ w dwóch zespołach: Wójcik, Korn, Ciemnicki i Sztaba, Brożyna. Miłym zaskoczeniem jest sucha tufa na pierwszym wyciągu, która przepuszcza Adasia do stanowiska. Teraz tylko 7 kolejnych wyciągów i możemy sobie robić słit focie na szczycie. Czując przez cały czas "oddech doświadczenia" na plecach, wiedzieliśmy, że drugi zespół konsekwentnie napiera w tym samym kierunku. Jak się później okazało niektóre partie drogi musieli przehaczyć, niemniej jednak też zameldowali się na szczycie. Tym razem mamy świeże tematy do dyskusji na temat pokonanej drogi, jednak nie marnujemy czasu. Oba zespoły (Korn przeszedł do "doświadczonego" teamu) zaplanowały wspinanie drogami nie tylko trudnymi pod względem trudności, ale też wymagającymi pokonania "metrów": Fantasia 7c (700m) i Baraka 7b (650 m). Zasypiamy nagrzani jak młodzian przed pierwszą randką, ale dostajemy kosza, a właściwie kubeł zimnej wody; budzą nas burzowo- deszczowe chmury i towarzyszą nam niezmiennie przez cały dzień. Szanując Reymonta i Mickiewicza, nie będę ryzykował poetyckich opisów przyrody i pozwolę sobie lakonicznie stwierdzić: padało. Kolejnego dnia też padało*. Kolejnego też. Tym razem jednak desperacja, która chyba napęczniała od tego deszczu, spowodowała dramatyczną, niczym Termopile, próbę wstawienia się w drogę Fantasia. Mocno zmarznięci, "na tarczy", po 2 godzinach siedzenia pod ścianą, wróciliśmy do domku, gdzie zastaliśmy resztę zespołu w pieleszach (Krzysiek nawet się nie obudził). Uznaliśmy, że ich strategia była znacznie rozsądniejsza. 



Wspólnie zdecydowaliśmy, że śnieg zalegający na stokach i wyższych partiach ścian jest zjawiskiem na tyle nietypowym w Afryce, iż musimy to złe wrażenie w naszych głowach zatrzeć i poszukać słońca. Plotka gminna głosiła o pożądanych warunkach w... Marakeszu. Pamiętając historię z Radia Erewań, na pytanie "kiedy będzie lepiej?", odpowiedzieliśmy sobie: "lepiej już było", a tak naprawdę, wobec braku możliwości podjęcia jakiejkolwiek działalności o profilu wspinaczkowym, zdecydowaliśmy wrócić dzień wcześniej. Jakich byśmy jednak nie podali powodów, wynik jest taki sam- wieczorem jesteśmy w Zaouii, a kolejnego dnia wylądowaliśmy w Marakeszu. Tutaj kuszeni tysiącami barw, mieszaniną zapachów, klimatyczną muzyką, a przede wszystkim zalotami nad wyraz kontaktowych handlarzy rzuciliśmy się w ten wir, jakim jest centrum Marakeszu. Ostatnie zaskórniaki przepuszczone na całkowicie bezużyteczne przedmioty niecodziennego użytku, nie rekompensują nam jednak żalu z powodu opuszczenia Taghii bez przejścia zamierzonych dróg. Godziny spędzone na negocjacjach z lokalsami, poprzedzających zakup tychże "pamiątek", jakkolwiek angażujące, nie wyciągają jak omawiany setny raz plan podejścia i wspinania. Pakowanie plecaków przed odlotem do Polski, mimo że przyjemne (tęsknota dotyka nawet takich "twardzieli" jak my), nie może równać się z ogarnianiem szpeju w wieczór przed wstawieniem w drogę. Kotłujące się w głowie myśli, kreują jakąś dziwną myśl, ta przeradza się w plan i w mgnieniu oka mamy gotowy wyjazd ze wszystkimi szczegółami, mimo, że nawet nie opuściliśmy Marakeszu. Dokąd? Do Taghii! Kiedy? Niebawem...


*Tego dnia, około 14, zespół Sztaba, Brożyna, Korn wystawił się w drogę Belle te Berbere 6b+, pokonując ją OS, wspinaczkę zakończyli po zmroku.

Jakub Ciemnicki

Wyjazd dofinansowany przez Polski Związek Alpinizm (za co dziękujemy), kierowany przez Piotra Sztabę. Zakończony następującymi przejściami:

Zebda 7b+ RP (300 metrów) Wójcik, Korn, Ciemnicki
Zebda  7b+ 3 x A0 pozostałe wyciągi OS Brożyna, Sztaba
Tout pour le club 7c RP (300 metrów) Wójcik, Ciemnicki
Sektor sportowy 7a+ FL, 7a OS Korn
Paroi des Sources Classe Montagne Epinal 6c+ (230 m) OS Sztaba, Brożyna
Sektor sportowy Massiv Atack 7a OS Brożyna
Sektor sportowy 2x6b+ OS Sztaba
Paroi des Sources Belle et Berbere 6b+, (300m) OS Brożyna, Sztaba, Korn

Odbył się między 31.10 a 13.11 2012 roku w składzie:
Piotr Sztaba (kierownik)  KS Korona Kraków
Michał Brożyna KS Korona Kraków
Krzysztof Korn KW Zakopane, GM PZA
Adam Wójcik ŁKW, GM PZA, Woodpecker holds
Jakub Ciemnicki ŁKW, GM PZA

niedziela, 14 października 2012

Deszczowe Dolomity


W dniach 12.08.12 - 25.08.12 w Dolomitach  działali Damian Czermak (WKW, GM PZA) i Kuba Wrzesień (KWZG, GM PZA ,Evolv,ProRock)

Po przyjeździe do Malga Ciapela ok godz 17.00, rozpoczęliśmy podejście do schroniska Rifugio w celu rozbicia obozu pod „królową”. Naszym celem jest południowa ściana Marmolady. Wszyscy co chodź raz wspinali się na tej ścianie darzą ja respektem. Moralna asekuracja, orientacyjne poruszanie się w płytach często bez jakiejkolwiek formacji jest na porządku dziennym. Wysoka na kilometr ściana daje wiele do myślenia czy oby na pewno chcemy tam się wspiąć? Odpowiedź była oczywista :) 

Kuba i Damian pod Królową Dolomitów
Zmęczeni transportem worów z  żarciem i sprzętem rozbijamy obóz tuż pod ścianą. Rest…
Następnego dnia mieliśmy czas na zregenerowanie sił, oswojenie się ze ścianą i przygotowanie sprzętu na nasz rozgrzewkowy cel - Vinatzer-Messner.

Hotel "Marmoladka" *****
Czas się wspinać !
Przed budzikiem budzi nas deszcz który krzyżuje nasze plany, lekko zawiedzeni dosypiamy 3 godzinki.
Rano przy śniadanku wpadamy na pomysł  poszukania fajnych baldów żeby jakoś zabić czas. Długo szukać nie trzeba gdyż pod ścianą jest pełno kamieni, jedynym problem było znaleźć najpiękniejszy, z najpiękniejszymi ruszkami.

Damian na swojej przystawce "Schnautzer" 7a+
Przychodzi wieczór Damian dostaje sms'a z pogodą na 3 dni - jest lampa i nie ma szans na jakikolwiek deszcz. Ucieszeni szykujemy kanapki w ścianę J i idziemy wcześnie spać bo rano przed wschodem słońca trzeba być już pod ścianą.
4:00 pobudka !
Szybkie śniadanko i w ścianę. O 6:00 rozpoczynamy wspinaczkę.
Damian prowadzi pierwsze wyciągi. Lekko przewieszony kruchy kominek za 5a a potem wyciąg łatwym terenem aż pod trzeci za 6a+

Kuba Wrzesień na trzecim wyciągu

Pierwszy kluczowy wyciąg pada OS. Jeszcze 11 wyciągów za 5a po drodze jeden za 6a+/b z którym Damian uporał się bez problemu i słynna póła biwakowa na której nie planowaliśmy biwaku.
Jednak brak doświadczenia w tak ogromnej ścianie i delektowaniem się każdym wyciągiem spowodowało iż szybko uświadamialiśmy sobie że pokonanie 29 wyciągów w jeden dzień jest dla nas nie możliwe. Ok 18:00 dochodzimy na półę i tam biwakujemy.



Następnego dnia wymarznięci rozpoczynamy wspinaczkę. Kilka wyciągów łatwymi płytami i dochodzimy na szczyt. Wymęczeni ale szczęśliwi stajemy na piku Punta Rocca.
Parę zdjęć i można schodzić jak pierwsi zdobywcy lodowcem a nie jakąś tam kolejka linową!
Tego samego dnia doszliśmy do obozu .


Na szczycie Punta Rocca

Kolejne dni były coraz gorsze codzienne ulewy uniemożliwiały nam wspinaczkę. Wyjazd dobiegł końca wróciliśmy do domu z jedną drogą.
Marmolada -Vinatzer Messner 6a+/b OS 1100m

Wielkie podziękowania za wsparcie dystrybutorowi marki Evolv i właścicielowi marki  Prorock.


W dniach 3-15.09 w Dolomitach działał również zespół Piotr Wierzyk (WKW, GM PZA) i Dawid Majka. Głównym celem zespołu było wspinanie na własnej asekuracji w rejonie TreCime di Lavaredo. Pierwsze deszczowe dni nie napawały optymizmem, jednak pogoda po kilku dniach zaczęła się poprawiać.

Ewakuacja w niesprzyjających warunkach

Pierwszym celem była Droga Demuha VII. Niestety po pokonaniu 12 wyciągów pogoda znacznie się pogorszyła i zespół musiał się wycofać. Ewakuacja przebiegała przez pierwsze metry długim trawersem do miejsca oznaczonego w przewodniku "possibleexit" , później systemem kominów do przełęczy, kominy podczas deszczu zamieniły się w wodospad, wycof bardziej przypominał canoyoning niż zjazdy.
Piotrek prowadzi Fessure Dimai

Następne dni przeznaczone były na wysuszenie sprzętu i ubrań. Pogoda poprawiła się na dobre jednak organizmy nie do końca dobrze zniosły wcześniejszą przygodę. Piotrek i Dawid powrócili na drogę Demuha aby skończyć co zaczęli, jednak już na drugim stanowisku okazało się że Dawid ma problemy żołądkowe i nie jest w stanie kontynuować wspinaczki. Ponownie musieli zjechać. Zespół zrezygnował z dalszej działalności w rejonie Tre Cime i udał się na znacznie niższe i mniej wymagające drogi w rejonie Cinque Torri. Wspinali się tam po krótszych drogach (do 150m) z mieszaną asekuracją. Udało się pokonać następujące drogi:


Na wierzchołku Torre Grande
Udało się pokonać następujące drogi:
La Finlandia 6b 130m OS (wszystkie wyciągi Piotr Wierzyk)
Fessure Dimai VI 130m OS (zmiany na prowadzeniu)
Directissima Scoiattoli 6c+ 150m OS (wszystkie wyciągi Piotr Wierzyk)
Drogi jednowyciągowe do 7b



Jak widać tego lata w Dolomitach szczęście nie sprzyjało członkom Grupy Młodzieżowej

Kuba Wrzesień i Piotr Wierzyk



środa, 3 października 2012

TRAD meeting ORCO

Tym razem nie będzie to historia z kalendarium w tle. Nie będzie to również historia. Może mógłbym użyć słowa "impresja". Słowo to pięknie oddaje sens zamiany myśli i nieskładnych wspomnień w postać czytelną, ale niekoniecznie zrozumiałą dla odbiorcy. Także:

fot. . Martin Kulaj

Wklejona gdzieś w krajobraz  zboczy doliny Orco międzynarodowa grupa zapaleńców próbuje przemieszczać się wzdłuż rys, rozszczepiających większość ścian na mniejsze ścianki. Umiejscawiamy przeloty w tych naturalnych dylatacjach stworzonych przez naturę. Niektórzy robią to dokładnie tak jak zaplanują, inni tak jak potrafią. Idea takiego czystego podejścia do wspinania szerzy się w sposób całkowicie mimowolny wśród przebywającej na tym wyjeździe gawiedzi. Bez zbędnego poganiania codziennie w innym zespole i w innym miejscu oddajemy się tylko jednej czynności. Pochłaniamy wszystkie wyciągi, które wpadną nam pod ręce i stopy. Jesteśmy tu po to żeby odwalić tą robotę i później czuć satysfakcję. Zmęczeni zbyt dobrą pogodą, szukamy jedynej szansy na odpoczynek podczas wieczornych wspólnych obiadów, gdy myślami przenosimy się w krainy opisywane sobie na wzajem z innymi uczestnikami tego niesamowitego wydarzenia. Ale później znowu trzeba wstać, spakować plecak i szykować się na nowe doświadczenia.

Dziękuję PZA za dofinansowanie wyjazdu,
Dziękuję Mauro Penasa i CAAI za zaproszenie,
Dziękuję uczestnikom za niepowtarzalną atmosferę,

Krzysiek Banasik

fot. Jan Podgornik

fot. K.Banasik

fot. K.Banasik

piątek, 28 września 2012

Trad Climbing Meeting in Adršpach by GM PZA


Piskovec nie gryzie- to hasło znane jest w niektórych środowiskach wspinaczkowych od dawna. O ile w łódzkim środowisku często dotyczy oswojonej Hejszowiny, to tym razem musieliśmy się znów oddać refleksji nad sloganem. Nadeszło do nas zaproszenie z Czech na Traditional Climbing Meeting in Adršpach. Nazwa imprezy jest jednocześnie jednoznacznym określeniem tego co nas czekało- wspinanie w Adršpachu po drogach nie tylko tradowych, ale też tradycyjnych (czyt. klasycznych). Znając różne historie ze wspinania w piachach, wiedzieliśmy czego można się spodziewać w Adrze- nie jest to "sportowy Labaczek", nie jest to Hejszowina- poligon rozgrzewkowy w piachach Polaków. Czekał nas tydzień weryfikacji umiejętności poruszania się w formacjach rysowych i rysopodobnych (sprawne przejście z off-width'u w komin i znów w off-width wielce pożądane), ale również poznania swojego mentalnego "sharp endu".
W uszach wciąż brzeczą historie i wspomnienia Doświadczonych w piaskowcu, a ja z Adasiem (będącym u kresu rekonwalescencji stopy) pędzimy w stronę Wrocławia, gdzie czekają na nas Damian Czermak, zaznajomiony z realiami wspinania w czeskim piaskowcu najlepiej z nas; Karolina Kozera oraz nie będący członkiem Grupy Jędrzej Baranowski. W takim składzie kierujemy się w stronę małej miejscowości przy granicy czesko- polskiej. Docieramy do pensjonatu o trudnej do zgadnięcia nazwie Adršpach, gdzie oczekujemy razem z gospodarzami na gości z innych krajów. Tego samego wieczora spotykamy się wszyscy w restauracji Skalne Miasto. Mieszanka narodowości, języków i doświadczeń- Czesi, Holendrzy, Finowie, Szwedzi, Belg, Rumuni i my. Przywitani knedlami z gulaszem i piwem (tudzież Kofolą) dowiadujemy się, że celem meetingu, oprócz oczywiście spotkania wspinaczy z rożnych krajów, jest poznanie specyfiki wspinania w piaskowcu i ukazanie, że nie jest to "crazy climbing". Pokaz slajdów i film, zaprezentowane przez gospodarzy, o ile spełniły pierwszy z zamiarów, o tyle kompletnie zaprzeczyły drugiemu.
Jump!
Pierwszy dzień zaczęliśmy w rejonie Křížový vrch. Przyjemne wspinanie, o sportowym profilu (wpinki gęsto, co 5-8 metrów) okazało się preludium do drugiej części dnia. Radek Lienerth, który był współorganizatorem i przewodnikiem, zabrał nas do Adršpachu na "typical, classic chimney". Fakt pójścia na drugiego całej drogi nie był bynajmniej ujmą; od każdego z nas wymagał pełnego zaangażowania fizycznego i psychicznego. Końcowy off-width mimo, że krótki, spowodował pojawienie się kropli potu (których tym razem nie powstrzyma magnezjowanie- nie stosowane, zwłaszcza na łatwych i starych drogach). Teraz już łatwo: 2-metrowy skok na drugą wieżę, wpis do książki szczytowej, zjazd na dół i pakowanie szpeju. Zrozumieliśmy czego się spodziewać w ciagu kolejnych dni. Drogi, których pierwsze przejścia miały miejsce w okresie międzywojennym (jak oni to robili?); ringi równie daleko pod Tobą, co przed Tobą; węzełki, wymagające zaklęcia "siądź i zostań" i ciągle przyspieszone bicie serca (wspinacz martwi się o swoje życie, asekurant o życie wspinacza)... Kolejny dzień kończy się obtarciami od szyi po kostki oraz zakwasy w tak niewspinaczkowych partiach ciała jak część łydki, lewy pośladek, prawy triceps i... głowa? Przeżycia w ciągu dnia powodują zmęczenie w ośrodku mózgu odpowiedzialnym za instynkt samozachowawczy i wywołują coś, co nazwałbym "zakwasem mentalnym". Jednak negatywne odczucia równoważy, wręcz niweluje, świadomość pokonania paraliżu tuż pod ringiem, odnalezienie patentu na przejście 5 metrów off- widthem i dotarcie na wierzchołek. Kilka metrów kwadratowych, puszka szczytowa, wspaniały widok na setki kolejnych wież, na które chciałbyś kolejno przeskakiwać- to wszystko spotka Cię po tych kilkudziesięciu metrach walki. W takiej właśnie chwili wiesz, że było warto i że "przodkowie" w 1935 prawdopodobnie czuli to samo. Zaczynasz rozumieć frazę Traditional Climbing in Adršpach.
Typowe formacje Adru, w akcji Damian
Kolejne dni przynoszą setki podobnych odczuć, Twoje emocje niczym chorągiewka, z panicznego strachu przeradzają się w entuzjazm, nierzadko euforię. Patenty i podpowiedzi od lokalsów mogą wydać się początkowo co najmniej rodzące obawy. Młody Kuba z uśmiechem krzyczy: wychodzisz nad ostatniego ringa do krawędzi wierzchołka "and jump"! To ma być żart? Radek krzyczy do Ciebie z wieży obok: "one hard step and then it's really easy"! Only one? Tomaš mówi, że "smyčki" da się osadzić, ale nie będą potrzebne. "Chyba jednak wezmę".
Coś się jednak zmieniło. Minęło kilka dni, za sobą mamy kilkaset metrów przewspinanego piaskowca i wiele westchnień w stylu "znów się udało- żyjemy". Węzełki zaczęły siadać bez zaklęć, a ringi stały się odrobinę bliższe. Estetyka dróg konkuruje z najlepszymi rejonami na weście, nierzadko wygrywając ten pojedynek. Zatem może to nie jest tylko crazy climbing? Być może warto czasem zacisnąć zęby i naprzeć do kolejnego "kruha"? Z pełną odpowiedzialnością stwierdzam, że warto!
Meeting był świetną inicjatywą, pozwolił poznać ludzi z różnych krajów i ich podejście do wspinania. Przede wszystkim był szansą na wspinanie z lokalsami, których patenty są przydatne, często kluczowe do bezpiecznego i szczęśliwego zakończenia każdego dnia. Pokazy slajdów i filmów z całego świata, ze szczególnym uwzględnieniem piachów w wykonaniu Tomaša Sobotki dały nam do zrozumienia, że kilka wyjazdów na west można porównać do niedzielnego wypadu na działkę pod Łodzią- zwiedzanie świata zaczyna się duuużo dalej! Prelekcja Igora Kollera, natomiast, pozwoliła zrozumieć jak to "drzewiej bywało" oraz skąd te dziwne piaskowcowe zasady... Pomijając fakt, że porównanie ówczesnych wyczynów do dzisiejszych stawia nas, MŁODYCH, w rzędzie sportów ekstremalnych między szachistami a dziećmi na placu zabaw. Reasumując Traditional Climbing Meeting był świetną imprezą, z zadatkami na kontynuację w kolejnych latach. I obyśmy mieli szansę tam dotrzeć. A Ty kiedy jedziesz do Adru?

Specjalne podziękowania należą się:
Polskiemu Związku Alpinizmu, który zainicjował oraz sfinansował nasz pobyt i udział w Meetingu.
Radkowi Lienerthowi, Zbyškowi Česenkowi- organizatorom Meetingu.
Kubie Rak, Tomašowi Sobotce i innym przewodnikom, którzy prowadzili nas w najlepsze miejscówki w Adrze.
Adr na sportowo

Smyčki- węzełki
Kruh- ring

Jakub Ciemnicki, ŁKW GM PZA
fot. Adam Wójcik, ŁKW GM PZA


A do kruha wciąż daleko...







środa, 26 września 2012

Sprawozdanie z II spotkania w Tatrach


W dniach 29.08-2.09 odbył się kolejny etap szkolenia Grupy Młodzieżowej PZA. Spotkanie odbyło się w dolinie Rybiego Potoku, szkolenie prowadzili wspólnie Adam Pieprzycki oraz Robert Rokowski. Z względu na liczne wyjazdy, kontuzje i sprawy osobiste w szkoleniu wzięła udział tylko część ekipy:

  • Karolina Kozera, Klub Wysokogórski Jastrzębie 
  • Olga Niemiec, KS Korona Kraków
  • Jakub Ciemnicki, Łódzki Klub Wysokogórski
  • Mateusz Szmajda, Uniwersytecki Klub Alpinistyczny 
  • Krzysztof Korn, Klub Wysokogórski Zakopane
  • Michał Seweryn, Klub Wysokogórski Kraków   
  • Piotr Wierzyk, Wrocławski Klub Wysokogórski 

Pierwszego dnia działaliśmy w trzech zespołach na Żabim Mnichu (Wierzyk-Seweryn, Pieprzycki-Rokowski, Ciemnicki-Szmajda). Wszystkie zespoły pokonały drogę Wilczkowskiego VI. Należy podkreślić, że Michałowi Sewerynowi prowadzącemu pierwsze wyciągi udało się niezwykle sprawnie ominąć dwa duże odstrzelone bloki skalne, których nie było na drodze w ubiegłym roku. Bloki te stwarzają duże niebezpieczeństwo dla kolejnych zespołów (znajdują się w linii stanowiska), należy zwrócić szczególną uwagę przy powtarzaniu tej drogi.

Ostatnie wyciągi Wilczkowskiego fot. P.Wierzyk

Naszym następnym celem była droga Surdela na wschodniej ścianie Mięguszowieckiego Szczytu. Również działaliśmy w trzech zespołach, tym razem trójkowych (Korn-Kozera-Rokowski, Ciemnicki-Wierzyk-Pieprzycki, Seweryn-Szmajda-Chmiała). Tego dnia instruktorzy zapewnili nam wiele ciekawych przygód, rozpoczęliśmy długim podejściem z problematyczną asekuracją (150m terenu II na żywca). Drogę Surdela V+ z bardzo interesującym kominem Kiszkanta wszystkie zespoły pokonały OS, ostatnie wyciągi w kruchym terenie pokonaliśmy wspinając się symultanicznie. Z wierzchołka przeszliśmy granią do Hińczowej Przełęczy, dalej w dół „ścieżką” do Moka.

Wygodne stanowisko pośród pionowych traw Zerwy fot. A. Pieprzycki

 Kolejnym celem była Kazalnica, do pomocy w szkoleniu zaangażował się Piotr Xsięski. Dzięki temu ponownie działając w trójkowych zespołach z instruktorami udaliśmy się na Schody do Nieba VI+ (Korn-Kozera-Rokowski, Ciemnicki-Wierzyk-Pieprzycki) oraz Warianty Małolata VI+  (Seweryn-Szmajda-Xsięski). Wspinaczka na obu drogach odbyła się bez żadnych incydentów. Drogi zostały pokonane czysto, lecz podczas zejścia do Taboru pogoda zaczęła się psuć.

Wzorowe prowadzenie liny w wykonaniu Kuby Ciemnickiego fot. P.Wierzyk

Ze względu na złe prognozy czwarty dzień szkolenia przeznaczony został na autoratownictwo. Nauczyliśmy się: odwieszania ciężaru partnera na stanowisku, podciągania metodą U oraz flaszencugiem, przepuszczenia węzła przez przyrząd, zjazdu przez węzeł, podchodzenia po linie, zjazdu z partnerem, odblokowywania przyrządu itp.
Po czterech intensywnych dniach i niepewnej pogodzie, ostatni dzień spędziliśmy na Mnichu. Zespoły (Ciemnicki-Seweryn-Pieprzycki, Korn-Kozera-Rokowski) zrobiły razem drogę Hobrzańskiego VII- . Zespół pierwszy przeszedł później Kosińskiego VII/+ a zespół drugi dokończył wspinanie do półek drogą Międzymiastową VI+ . Oba zespoły wyszły na pik i zjechały pod ścianę. 


Michał Seweryn na szczycie Żabiego Mnicha fot. P.Wierzyk


Oprócz wspinania i kursu autoratownictwa wieczorami na taborze odbywały się wykłady prowadzone przez Adama i Roberta. Adam przybliżył nam topografię Tatr, poruszył również kwestie logistyczne. Teraz już wiemy gdzie jest najlepsze wspinanie latem a gdzie zimą, którędy podchodzić i którędy schodzić, gdzie spać a gdzie lepiej nie. Robert z kolei skupił się na przekazaniu nam jak największej ilości tajników sprzętowych, omówiliśmy rodzaje stanowisk, taktykę wspinaczki, prowadzenie liny oraz inne ciekawe patenty.





Podsumowując, szkolenia tatrzańskie należy uznać za udane. Każdy z nas jest w stanie samodzielnie działać w Tatrach, posiadamy umiejętności i wiedzę pozwalającą do wyjścia z sytuacji awaryjnych. Jesteśmy ogromnie wdzięczni całej kadrze uczestniczącej w naszych szkoleniach za to, że podzielili się z nami swoją wiedzą i doświadczeniami. Dziękujemy.


Piotr Wierzyk