To nie był jeden z tych wyjazdów, gdzie od
pomysłu do realizacji mijają dwa tygodnie. Nie było „gorących telefonów” czy
nerwowych maili. O nie, ten wyjazd był długo i skrupulatnie planowany, a jego
wizja powstała jeszcze zanim skończył się poprzedni pobyt w Taghii. Zaczęło się
od zimnego i mokrego poranka, 10. listopada, kiedy razem z Adasiem wracaliśmy
spod Fantasii. To właśnie wtedy zakwitła idea i niesamowita chęć powrotu. Już w
Łodzi, plany nabrały kształtów, a poczynania tempa, po to aby 14 listopada w
mailu do KWW PZA pojawił się wniosek o dofinansowanie wyprawy mającej na celu
powtórzenie 4 polskich dróg w Taghii.
W taki właśnie sposób 28. kwietnia,
znaleźliśmy się znów na lotnisku Balice, aby zahaczając o pochmurny Londyn
Stansted, wylądować w Marakeszu. Po wspaniałej nocy spędzonej w hotelu „Airport
Marrakech” (budzenie nad ranem przez policjantów wliczone w cenę), witamy się z
uśmiechniętym Ahmedem. Wspólnie zaczęliśmy powolną podróż w kierunku wymarzonej
Taghii. Nauczeni doświadczeniem, wiedzieliśmy, że w Maroko życie potrafi
zaskoczyć, jednak niespodzianka napotkana w Azilal była iście europejska-
strajk kierowców busów. Przez chwilę pomstowaliśmy na sytuację i jej
prowodyrów, jednak, jako młodzież wychowana już w Wolnej Polsce, doceniamy
takie demokratyczne zrywy, zatem wybaczyliśmy i zdaliśmy się na improwizację
Ahmeda. Ten zaproponował nam odrobinę droższy transport w postaci podwózki
przez znajomego kolegi swojego brata… ach ta Afryka! Kilka godzin później wylądowaliśmy
w Zaouii- ostatnim wyprysku cywilizacji, od której ze wsparciem osiołków
skutecznie uciekliśmy na dwa kolejne tygodnie.
„You have to pick it uuup!...”- słowa piosenki budzika uświadomiły mi nie tylko jak bardzo jej nienawidzę,
ale też godzinę: 0430. Uznając, iż nie ma lepszej pory na pobudkę w trakcie
urlopu, wstaliśmy, a 2 godziny później znaleźliśmy się pod pierwszym celem
wyjazdu- Fantasią. Po zrobieniu początkowych wyciągów okazało się, że
przelecenie 4500 kilometrów, przejechanie kolejnych 250 i przejście kilkunastu
rozłożone na dwa dni oraz zmiana klimatu z zimno-europejskiego na gorąco-
afrykański potrafi zmęczyć. Wycofaliśmy się, uznając próbę za formę rozwspinu.
Adventure
Po Fantasii |
Kolejny dzień przewidzieliśmy na właściwą
wstawkę w drogę. Wspinanie zaczęliśmy trochę później, ale tempo pozwoliło nam
sprawnie podejść po pierwszy z trudnych wyciągów, gdzie nasza sprawność została
poddana ciężkiej próbie. 5 kolejnych „siódemek” zmęczyło nas na tyle, że
ostatni robię z blokami, aby po nim założyć biwak na sympatycznej półce o
powierzchni 2 m2 i zupełnie nienadającym się do snu kształcie.
Kolejne 8 godzin upłynęło pod znakiem „nie wierć się i regeneruj”- to była
długa noc. Następny dzień to rozgrzewkowe 7b z poprzedniego dnia, kluczowy
wyciąg za 7c i 300 metrów do wierzchołka osiągniętego około 1730. Tu jednak
zaczął się „Adventure”. Słoneczna Afryka znów pokazała swoje górskie oblicze i
grubą pierzyną chmur ograniczyła widoczność do kilkudziesięciu metrów.
Zdecydowaliśmy się zejść na drugą stronę wierzchołka i iść wzdłuż grani. Ten
manewr koniec końców wyprowadził nas do doliny ” الله وحده يعلم أين أنت *”. Kolejne godziny upłynęły nam na
zwiedzaniu owego kanionu, skutecznie utrudnionego przez deszcz i zmrok. Zamiast w
łóżku, noc spędzamy pod wielkim wysuszonym drzewem, kojarzącym się z
sienkiewiczowskim baobabem.
Nasz baobab |
Tymczasem co to znaczy „Adventure”? To znaczy wstać
nad ranem i łazić po górach przez 6 godzin bez nadziei na poprawę sytuacji. To
znaczy podliczać żarcie i wodę, kalkulując na ile godzin/dni wystarczy. To
znaczy na pytanie „Jak tam?” odpowiadać niezmiennie „Przejeb***!”. Nareszcie
oznacza to ryk osiołka, który przebijając się przez chmury wskazuje kierunek, w
którym ewidentnie znajdują się domostwa. Kiedy kończy się „Przygoda”? Gdy
widzisz oddaloną 3 godziny marszu w górzystym, czasem nawet wspinaczkowym,
terenie, ze zjazdami w zestawie. Te 3 godziny, to po prostu spacer.
Limes
"...to już po prostu spacer." |
Opisywanie restu jest bezcelowe- określa się
go zgonem i jako opowieść nie jawi się interesująco. Ciekawszy był dalszy plan,
czyli Widmo. Zdając sobie sprawę z trudności jakie mogliśmy napotkać, pierwsza
wstawka służyła spatentowaniu najtrudniejszych wyciągów, jednak została
przerwana (po 7c+) przez deszcz, który skutecznie zepchnął nas do defensywy
zjazdami. Pocieszyliśmy się możliwością restu przed właściwą próbą. Tę
zaczęliśmy dwa dni później. Pełni werwy dotarliśmy aż do wyciągu za 8a, który
jednak przypomniał o swojej wycenie puszczając Adasia dopiero za trzecim razem,
pochłaniając jednocześnie ogromne pokłady potrzebnej energii. Kolejny za 7c+
zrobił to samo ze mną. Przechodząc 7b+/c i 7b doprowadziliśmy organizmy do
tytułowej granicy. Limes pojawił się w okolicach 7a, bo właśnie takie trudności
zmusiły nas do wycofu. Tym samym, dwa wyciągi przed końcem pozbawieni sił fizycznych
i psychicznych rozpoczęliśmy zjazdy, które zakończyliśmy jako dwie bezwładne
kukły. W domu spędzamy ponad dobę przywracając się do stanu używalności.
The last
melon
Zjedzony "melon" |
Osoby, które widziały „Epokę lodowcową”, z
pewnością pamiętają ptaki dodo, które z obłędem w oczach powtarzały jak mantrę:
„The laaast meeelon”, wpatrując się w
owoc, kluczowy ich zdaniem do przeżycia. W dolinie Taghii, obłąkanych było
dwóch, owocem stało się Widmo, a czas, który nam pozostał sprawił, że cytat z
filmu stał się naszym mottem przewodnim. Nasz „Ostatni melon” zaczął się 09.
maja, kiedy udaliśmy się pod ścianę Tadrarate. Hasło powtórzone przy śniadaniu
o 6 rano miało w sobie coś z zaklęcia. O dziwo, czary pomogły- kolejno
przeszliśmy wyciągi bez żadnego odpadnięcia, aż do 7a+, gdzie wystarczyła
zmiana prowadzącego, aby go pokonać. Po ponad 8 godzinach wspinania dotarliśmy
do półek kończących Widmo, wyzwalając z siebie euforię i klarując linę do
zjazdu, a o 1800 stąpamy po ziemi ogarniając szpej. Lista drobnych obrażeń i kontuzji
oraz poziom wyeksploatowania organizmów zdają się nie mieć znaczenia. Z naszym
melonem poradziliśmy sobie lepiej niż dodo.
Co dalej?
Akcja na (właściwie po) Fantazji oraz praca
włożona w Widmo sprawiły, że zabrakło czasu i skóry na realizację dalszej części
planu. Dwie kolejne drogi pozostały dla nas niepowtórzone. Jeśli jednak chodzi
o mnie i Adasia, wykonaliśmy chyba ponadplan- zrobiliśmy najdłuższą drogę w
życiu, najtrudniejszą drogę w życiu, zgubiliśmy się i odnaleźliśmy,
doprowadziliśmy ciała do fizycznego końca, żeby się odbudować i znów całkowicie
zniszczyć. Całkiem sporo jak na dwa tygodnie, prawda? Wszystkie te wydarzenia i
doświadczenia sprawiają, że oprócz uczucia spełnienia i samorealizacji, w mojej
głowie pojawia się wciąż pytanie: co dalej?
Co dalej? |
Wyjazd odbył się przy finansowym wsparciu PZA
i sprzętowym wsparciu przyjaciół (za co dziękujemy Piotrowi Mytychowi i Magdzie
Suchan). Najważniejsze jednak okazało się otrzymane wcześniej wsparcie
środowiska wspinaczkowego, ze szczególnym uwzględnieniem instruktorów
wspierających Grupę Młodzieżową. Jestem przekonany, iż bez tego, nie tylko nie
udałoby się wykonać naszych planów, ale prawdopodobnie w ogóle byśmy tam nie
dotarli!
Wynikiem wyjazdu (28.04-14.05) jest powtórzenie dwóch
polskich dróg w Taghii:
Fantasia 7c 700 m RP**
Widmo 8a 450 m RP
* الله وحده يعلم أين أنت – (arab. Bóg wie gdzie jesteś), nazwa doliny wymyślona przez autora
tekstu, całkowicie fikcyjna
**ciekawostką jest, iż oficjalna nazwa ściany
brzmi Tagoujimt n’Tsouiant, natomiast według Ahmeda powinna brzmieć Toyate.
Tagoujimt to dalsza, znacznie wyższa góra
Gratuluje! Piękne przejścia. Na Fantazji kiedyś byłam ale też zlał mnie deszcz :).
OdpowiedzUsuńOla