wtorek, 21 maja 2013

Taghia czyli tam i (tam) z powrotem


To nie był jeden z tych wyjazdów, gdzie od pomysłu do realizacji mijają dwa tygodnie. Nie było „gorących telefonów” czy nerwowych maili. O nie, ten wyjazd był długo i skrupulatnie planowany, a jego wizja powstała jeszcze zanim skończył się poprzedni pobyt w Taghii. Zaczęło się od zimnego i mokrego poranka, 10. listopada, kiedy razem z Adasiem wracaliśmy spod Fantasii. To właśnie wtedy zakwitła idea i niesamowita chęć powrotu. Już w Łodzi, plany nabrały kształtów, a poczynania tempa, po to aby 14 listopada w mailu do KWW PZA pojawił się wniosek o dofinansowanie wyprawy mającej na celu powtórzenie 4 polskich dróg w Taghii.
W taki właśnie sposób 28. kwietnia, znaleźliśmy się znów na lotnisku Balice, aby zahaczając o pochmurny Londyn Stansted, wylądować w Marakeszu. Po wspaniałej nocy spędzonej w hotelu „Airport Marrakech” (budzenie nad ranem przez policjantów wliczone w cenę), witamy się z uśmiechniętym Ahmedem. Wspólnie zaczęliśmy powolną podróż w kierunku wymarzonej Taghii. Nauczeni doświadczeniem, wiedzieliśmy, że w Maroko życie potrafi zaskoczyć, jednak niespodzianka napotkana w Azilal była iście europejska- strajk kierowców busów. Przez chwilę pomstowaliśmy na sytuację i jej prowodyrów, jednak, jako młodzież wychowana już w Wolnej Polsce, doceniamy takie demokratyczne zrywy, zatem wybaczyliśmy i zdaliśmy się na improwizację Ahmeda. Ten zaproponował nam odrobinę droższy transport w postaci podwózki przez znajomego kolegi swojego brata… ach ta Afryka! Kilka godzin później wylądowaliśmy w Zaouii- ostatnim wyprysku cywilizacji, od której ze wsparciem osiołków skutecznie uciekliśmy na dwa kolejne tygodnie.
„You have to pick it uuup!...”- słowa piosenki budzika uświadomiły mi nie tylko jak bardzo jej nienawidzę, ale też godzinę: 0430. Uznając, iż nie ma lepszej pory na pobudkę w trakcie urlopu, wstaliśmy, a 2 godziny później znaleźliśmy się pod pierwszym celem wyjazdu- Fantasią. Po zrobieniu początkowych wyciągów okazało się, że przelecenie 4500 kilometrów, przejechanie kolejnych 250 i przejście kilkunastu rozłożone na dwa dni oraz zmiana klimatu z zimno-europejskiego na gorąco- afrykański potrafi zmęczyć. Wycofaliśmy się, uznając próbę za formę rozwspinu.

Adventure
Po Fantasii
Kolejny dzień przewidzieliśmy na właściwą wstawkę w drogę. Wspinanie zaczęliśmy trochę później, ale tempo pozwoliło nam sprawnie podejść po pierwszy z trudnych wyciągów, gdzie nasza sprawność została poddana ciężkiej próbie. 5 kolejnych „siódemek” zmęczyło nas na tyle, że ostatni robię z blokami, aby po nim założyć biwak na sympatycznej półce o powierzchni 2 m2 i zupełnie nienadającym się do snu kształcie. Kolejne 8 godzin upłynęło pod znakiem „nie wierć się i regeneruj”- to była długa noc. Następny dzień to rozgrzewkowe 7b z poprzedniego dnia, kluczowy wyciąg za 7c i 300 metrów do wierzchołka osiągniętego około 1730. Tu jednak zaczął się „Adventure”. Słoneczna Afryka znów pokazała swoje górskie oblicze i grubą pierzyną chmur ograniczyła widoczność do kilkudziesięciu metrów. Zdecydowaliśmy się zejść na drugą stronę wierzchołka i iść wzdłuż grani. Ten manewr koniec końców wyprowadził nas do doliny ” الله وحده يعلم أين أنت *”. Kolejne godziny upłynęły nam na zwiedzaniu owego kanionu, skutecznie utrudnionego przez deszcz i zmrok. Zamiast w łóżku, noc spędzamy pod wielkim wysuszonym drzewem, kojarzącym się z sienkiewiczowskim baobabem. 
Nasz baobab
Tymczasem co to znaczy „Adventure”? To znaczy wstać nad ranem i łazić po górach przez 6 godzin bez nadziei na poprawę sytuacji. To znaczy podliczać żarcie i wodę, kalkulując na ile godzin/dni wystarczy. To znaczy na pytanie „Jak tam?” odpowiadać niezmiennie „Przejeb***!”. Nareszcie oznacza to ryk osiołka, który przebijając się przez chmury wskazuje kierunek, w którym ewidentnie znajdują się domostwa. Kiedy kończy się „Przygoda”? Gdy widzisz oddaloną 3 godziny marszu w górzystym, czasem nawet wspinaczkowym, terenie, ze zjazdami w zestawie. Te 3 godziny, to po prostu spacer.

Limes
"...to już po prostu spacer."
Opisywanie restu jest bezcelowe- określa się go zgonem i jako opowieść nie jawi się interesująco. Ciekawszy był dalszy plan, czyli Widmo. Zdając sobie sprawę z trudności jakie mogliśmy napotkać, pierwsza wstawka służyła spatentowaniu najtrudniejszych wyciągów, jednak została przerwana (po 7c+) przez deszcz, który skutecznie zepchnął nas do defensywy zjazdami. Pocieszyliśmy się możliwością restu przed właściwą próbą. Tę zaczęliśmy dwa dni później. Pełni werwy dotarliśmy aż do wyciągu za 8a, który jednak przypomniał o swojej wycenie puszczając Adasia dopiero za trzecim razem, pochłaniając jednocześnie ogromne pokłady potrzebnej energii. Kolejny za 7c+ zrobił to samo ze mną. Przechodząc 7b+/c i 7b doprowadziliśmy organizmy do tytułowej granicy. Limes pojawił się w okolicach 7a, bo właśnie takie trudności zmusiły nas do wycofu. Tym samym, dwa wyciągi przed końcem pozbawieni sił fizycznych i psychicznych rozpoczęliśmy zjazdy, które zakończyliśmy jako dwie bezwładne kukły. W domu spędzamy ponad dobę przywracając się do stanu używalności.

The last melon
Zjedzony "melon"
Osoby, które widziały „Epokę lodowcową”, z pewnością pamiętają ptaki dodo, które z obłędem w oczach powtarzały jak mantrę: „The laaast meeelon”, wpatrując się  w owoc, kluczowy ich zdaniem do przeżycia. W dolinie Taghii, obłąkanych było dwóch, owocem stało się Widmo, a czas, który nam pozostał sprawił, że cytat z filmu stał się naszym mottem przewodnim. Nasz „Ostatni melon” zaczął się 09. maja, kiedy udaliśmy się pod ścianę Tadrarate. Hasło powtórzone przy śniadaniu o 6 rano miało w sobie coś z zaklęcia. O dziwo, czary pomogły- kolejno przeszliśmy wyciągi bez żadnego odpadnięcia, aż do 7a+, gdzie wystarczyła zmiana prowadzącego, aby go pokonać. Po ponad 8 godzinach wspinania dotarliśmy do półek kończących Widmo, wyzwalając z siebie euforię i klarując linę do zjazdu, a o 1800 stąpamy po ziemi ogarniając szpej. Lista drobnych obrażeń i kontuzji oraz poziom wyeksploatowania organizmów zdają się nie mieć znaczenia. Z naszym melonem poradziliśmy sobie lepiej niż dodo.
Co dalej?
Akcja na (właściwie po) Fantazji oraz praca włożona w Widmo sprawiły, że zabrakło czasu i skóry na realizację dalszej części planu. Dwie kolejne drogi pozostały dla nas niepowtórzone. Jeśli jednak chodzi o mnie i Adasia, wykonaliśmy chyba ponadplan- zrobiliśmy najdłuższą drogę w życiu, najtrudniejszą drogę w życiu, zgubiliśmy się i odnaleźliśmy, doprowadziliśmy ciała do fizycznego końca, żeby się odbudować i znów całkowicie zniszczyć. Całkiem sporo jak na dwa tygodnie, prawda? Wszystkie te wydarzenia i doświadczenia sprawiają, że oprócz uczucia spełnienia i samorealizacji, w mojej głowie pojawia się wciąż pytanie: co dalej?

Co dalej?
Wyjazd odbył się przy finansowym wsparciu PZA i sprzętowym wsparciu przyjaciół (za co dziękujemy Piotrowi Mytychowi i Magdzie Suchan). Najważniejsze jednak okazało się otrzymane wcześniej wsparcie środowiska wspinaczkowego, ze szczególnym uwzględnieniem instruktorów wspierających Grupę Młodzieżową. Jestem przekonany, iż bez tego, nie tylko nie udałoby się wykonać naszych planów, ale prawdopodobnie w ogóle byśmy tam nie dotarli!

Wynikiem wyjazdu (28.04-14.05) jest powtórzenie dwóch polskich dróg w Taghii:
Fantasia 7c 700 m RP**
Widmo 8a 450 m RP


* الله وحده يعلم أين أنت – (arab. Bóg wie gdzie jesteś), nazwa doliny wymyślona przez autora tekstu, całkowicie fikcyjna
**ciekawostką jest, iż oficjalna nazwa ściany brzmi Tagoujimt n’Tsouiant, natomiast według Ahmeda powinna brzmieć Toyate. Tagoujimt to dalsza, znacznie wyższa góra

1 komentarz:

  1. Gratuluje! Piękne przejścia. Na Fantazji kiedyś byłam ale też zlał mnie deszcz :).

    Ola

    OdpowiedzUsuń