wtorek, 17 grudnia 2013

Taghia, wrzesień 2013

     We wrześniu br. wraz z Michałem Mischą Brożyną (KS Korona) wspinałem się w rejonie Taghia (w języku berberyjskim słowo to oznacza "wąwóz"),  w górach Atlasu Wysokiego. Rejon ten obfituje w wapienne ściany z bardzo dobrym tarciem, a długości dróg wynoszą od około 200 do 800 metrów. Trudności dróg mieszczą się w przedziale od mniej więcej 6a do 8a. Znaleźć można także sektory skałkowe. Oprócz ospitowanych dróg jest spora możliwość wspinania z własną asekuracją (na większości z nich wymagane są haki), co powinno stanowić nie lada gratkę, dla miłośników wspinania w zakazanej części Tatr. Niezbędne informacje dostępne są w internecie, ponadto Christian Ravier wydał przewodnik w (o ile się nie mylę) 2006 roku, niestety tylko w języku francuskim, ale na szczęście dla dzisiejszego pokolenia łojarzy dominuje w nim język obrazkowy. O samym wspinaniu nie będę pisał, czy jest ktoś, kto lubi czytać o tym jak ktoś jadł jakieś pyszności (np. mazurka świątecznego)? Jakże byłoby to nudne! Jakaż byłaby to strata czasu! Czyż nie jest tak samo z opisami czyichś wspinaczek lub jedzenia (wedle preferencji)? Po co takie popełnione „dzieła” czytać? Czyż nie lepiej samemu spróbować? Taghię wspinaczkowo bardzo, ale to bardzo polecam, spróbujcie! Co do tamtejszego jedzenia to należy jadać tylko gotowane, inaczej nudności są gwarantowane...

Wykaz naszych przejść:                                                               
Paroi des Sources - Fat Guides 7b+ 220 m PP
Paroi des Surces - Susurro Bereber 7b+ 285 m PP
Oujdad - Baraka 7b 685 m PP
Oujdad - Los Ratones Coloraos 6c+ (jedno miesce 7b RP) 400 m
Paroi des Sources - Le Reve D’ Aicha 6a+ 255 m OS
Timghazine - Canyon Apache 6c+ 280 m OS

                                
Dziękuję Polskiemu Związkowi Alpinizmu za udzielone nam wsparcie finansowe.


 Krzysztof Korn (KW Zakopane)

Wioska Taghia widziana ze ściany. Fot. M. Brożyna

Prawie jak na Orlej... Fot. M. Brożyna

Z prawej Oujdad, w środku Taoujdad, z lewej masyw Thimgazine zakczony ścianą Paroi des Sources. Fot. M. Brożyna

Mischa na Sussuro Bereber. Fot. K. Korn

czwartek, 7 listopada 2013

Z kamerą wśród szopów

Ostatni wieczór na Camp 4 to idealny moment by rozpocząć relację z wyjazdu czwórki z GM do Stanów Zjednoczonych.


Uczestnicy wyjazdu: Sułowski, Korn, Dejnarowicz, Szlagowski

Kiedy staliśmy na kolejnych terminalach w drodze za ocean, radość i podekscytowanie na naszych twarzach przygasało na myśl o zamkniętych parkach narodowych. Nie przypuszczaliśmy, że kiedykolwiek polityka Stanów Zjednoczonych będzie rzutowała na nasze wspinanie! Przeróżne dystanse biegowe przy przesiadkach w swoich śpiących następstwach przeniosły nas do kraju granitowych rys. Czas oczekiwania na zakończenie Goverment Shoutdown’u postanowiliśmy przeznaczyć na odwiedzenie kilku rejonów wspinaczkowych polecanych przez lokalsów. Tak oto trafiliśmy do Calaveras Big Trees. Dno doliny przywitało nas zachodem słońca, ciszą i całkowitym odcięciem od cywilizacji. W dodatku przez pierwsze dni byliśmy w dolinie jedynymi wspinaczami, a jedyni ludzie których czasem dało się spotkać to pracownicy tamy w górze doliny. Pierwsze dni to ogólny rekonesans i ogląd ścian,  które stanowiły dla nas potencjalne cele w dolinie – Calaveras Dome i Hammer Dome.  

Silk Road, Calaveras Dome. Fot. P.Sułowski

Calaveras Dome to najprawdziwszy Nordwand - jak ujął to Krzyś Korn, duża szaro-czarna granitowa północna ściana z drogami sięgającymi  450 metrów długości. Hammer Dome to mniejsza ściana o południowej wystawie po przeciwnej stronie doliny. Drogi wpisały się na stałe w nasze wspinaczkowe wspomnienia jako jedne z najpiękniejszych po jakich kiedykolwiek przyszło nam się wspinać. Na pierwszej pozycji jednogłośnie umieszczamy  Wall of the Worlds. Droga biegnąca północną ścianą Calaveras Dome oferuje dwanaście wyciągów różnorodnego wspinania z niesamowitym balansowaniem po "wargach" i knobsach (jakby niewielkich grzybach skalnych) na ostatnich wyciągach gdzie literka „R” przy wycenie dodawała wspinaniu charakteru.

Ostatnie wyciągi Wall of the Worlds. Fot. P.Sułowski

Po pięciu intensywnych dniach w Calaveras postanowiliśmy przenieść  się w okolice Tahoe Lake. Ostatecznie, pomimo sprzecznych opinii o najciekawszym rejonie znaleźliśmy się w Lover’s Leap.  Już pierwszy widok głównej ściany zwiastował, że nasza decyzja okazała się strzałem w dziesiątkę, a pierwsze przewspinane metry jedynie to potwierdziły.  Podczas drugiego dnia w tym wspinaczkowym eldorado Goverment Shoutdown został zakończony. Szybkie pakowanie i już jesteśmy w drodze do Doliny Yosemite.

Jednowyciągowe wspinanie w Lover's Leap. Fot. B.Sobańska

Hospital Corner, Lover's Leap. Fot. P.Sułowski

Wspinaliśmy się już w wielu miejscach. Widzieliśmy już też kilka dużych ścian. Spodziewaliśmy się, że El Cap będzie duży ale rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania. El Capitan jest po prostu przerażająco OGROMNY!  Pierwsza droga na którą wybraliśmy się w Dolinie – Nutcracker – trochę ostudziła nasze emocje. Nie spodziewaliśmy się, że istnieje droga bardziej wyślizgana niż Łaziki w Bolechowicach. A jednak! Poszukiwania kawałka graniu z tarciem skierowały nas na najłatwiejszą drogę na El Capie – piętnastowyciągowy East Buttress. I tutaj kolejne zdziwienie – jednak istnieje droga jeszcze bardziej wyślizgana niż wspomniany wcześniej Nutcracker.  Wspólnie ochrzciliśmy tę linie jako Return to Bolecho lub Korosad – podobnie jak w przypadku Korosadowicza na Kazalnicy, nie wiadomo czy po przejściu East Buttress można sobie zaliczyć El Capa. W związku z tym decydujemy zmierzyć się z linią idealną i najbardziej znaną drogą na ścianie – The Nose.

Pierwsze wyciągi na Nosie. Fot. S.Szlagowski

Po dwudniowych przygotowaniach o 6.00 rano lądujemy u podstawy ściany. Plan początkowo zakładał dwa dni wspinania jednak kilkugodzinne `stanie w kolejce`  za zespołem wspinającym się przed nami, którego nie dało się ominąć przedłużył naszą wspinaczkę ostatecznie o jeden dzień.  Na szczycie El Capitana zarządziliśmy ostatni biwak, by następnego dnia razem ze wschodem słońca wrócić na Camp4. Kolejnego dnia w dolinie zapanowała zima. W ciągu zaledwie godziny nasz namiot przykryła dziesięciocenymetrowa warstwa śniegu. Dzień odpoczynkowy zamienił się w suszenie dobytku i leczenie przeziębienia. W końcu przestało padać, ściany zaczęły wysychać i znów wyszło słońce. Trzeba było się wspinać :) Tym razem postanowiliśmy poświęcić jeden dzień na jednowyciągowe polecane klasyki.

Ostatnie pakowanie. Fot. P.Sułowski
Pierwsze wahadło. Fot. P.Sułowski

Krzysztof Korn i jego Świnia. Fot. P.Sułowski

Fot. M.Dejnarowicz

Małpowanie w ścianie. Fot. P.Sułowski
Średnio komfortowy drugi biwak. Fot. P.Sułowski

Nasz biwaczek i Nos. Fot. P.Sułowski

Great Roof. Fot. S.Szlagowski

Zdjęcie zrobione z łąki pod ściana. Start w Changing Corners. Fot. B.Sobańska.

Ostatnie wspinaczkowe metry przypadły Serenity Crack razem z Sons of Yesterday  (jedne z najładniejszych dróg jakie udało nam się zrobić w dolinie), oraz na wspinanie na kilku krótszych drogach tj.  Grant`s Crak, Aid Route, Lenas`s Lieback oraz kilka innych w rejonie Sunnyside Bench.
W taki właśnie sposób upłynął nasz czas w Dolinie, czas intensywnego wspinania  a przede wszystkim nauki  i zbierania doświadczeń w świecie big wall’ u.
Dolina Yosemite to oczywiście nie tylko wyślizgane licznymi przejściami wyciągi, namiotowa asceza i wszędobylskie futrzaste złodziejstwo jedzenia :) Dla nas to przede wszystkim niesamowite metry granitowego wspinania, zasłyszane historie wcielone w codzienność, hakówka bez istotnych kości, pierwsze wahadła, niekończące się schematy, praca w zespole, życie w ścianie, ogrom nowych doświadczeń i mnóstwo niesamowitych przeżyć. Mamy nadzieję, że ich część udało nam się opisać słowami.

Czwórka z GM.
Dziękujemy! Fot. B. Sobańska

Warto wspomnieć, że Basia Sobańska, która przez miesiąc dzieliła z nami trudy podróży, podczas wyjazdu, jako pierwsza polka przeszła Lost Arrow Spire Highline.



Wyjazd odbył dzięki wsparciu finansowym Fundacji Wspierania Alpinizmu im. Jerzego Kukuczki oraz Polskiego Związku Alpinizmu. Ponadto wsparcia indywidualnie udzielili: Namaste CAMP Polska, KW Zakopane, Skalnik Jelenia Góra, Grupa Karkonoska GOPR, Montano oraz Rzeszowska Kuźnia Szpeju.

Oprócz tego chcielibyśmy podziękować naszym przyjaciołom, którzy wsparli nas sprzętowo: Rutkowi, Sokołowi, Łysemu, Siwemu oraz Ilonie.
Na koniec chcielibyśmy bardzo podziękować Ciesiole i Siwemu za motywacje i doping, a także Jeffowi - przewodnikowi z Oakland, którego usługi serdecznie polecamy!

A na koniec pozdrowienia od Szefa Szajki Szopów z Szan Fran! Fot. B. Sobańska
Wykaz dróg wielowyciagowych (3 wyciągi lub więcej) w różnych konfiguracjach zespołów:
1. Gemini Crack, Hammer Domer, 5.10b 150m OS
2. Silk Road + High Life, Calaveras Dome, 5.11 330m RP
3. Wall od the Worlds, Calavera Dome, 5.10c 300m OS
4. Wings and Stings, Hammer Dome, 5.7 120m OS
5.  Magnum Force + Hospital Corner, West Wall of Lover's Leap, 5.10b 130m OS
6. Traveler Buttress, West Wall od Lover's Leap, 5.9 (offwidth) 180m OS
7. Surrealistic Pillar, Lower Buttress, 5.10a 110m OS
8. Nutcracker, Manule Pile Buttress, 5.8 180m OS
9. East Buttress, El Capitan, 5.10b 450m OS 5:30h
10. The Nose, El Capitan, 5.9 C2 900m, 3 dni
11. Serenity Crack + Sons of Yesterday, Royal Arches Area, 5.10d 300m OS, 3:50h

Oprócz tego pokonano ok. 30 dróg jedno i dwuwyciągowych. 

niedziela, 25 sierpnia 2013

ALPY 2013

Dla mnie wszystko zaczęło się  w maju od maila Maćka Ciesielskiego, w którym przedstawił nam listę osób jadących na wymianę z Francuzami. Szczerze, nie spodziewałem się  tego wyróżnienia ale jak tu nie skorzystać z okazji. Szybko musiałem zmienić plany wakacyjne z Dolomitów na Alpy. Do Chamonix przyjechałem razem ze Sławkiem Szlagowskim i Mateuszem Dejnarowiczem w ostatnich dniach lipca. Od razu wjechaliśmy kolejką na Midi. Wjechaliśmy tylko na dwa dni, bo w niedziele wieczorem zaczynaliśmy zgrupowanie w Le Tour. Mimo to, było to dobre rozwiązanie, które później zaprocentowało. Dobrze podłapać czerwone krwinki w miarę szybko.

Na Valle Blanche dołączamy do Alka Barszczewskiego, Krzyśka Korna i Piotrka Sułowskiego, którzy są tam już jeden dzień.  Na lodowcu rozbitych jest około 20 namiotów, a właściciele za nic mają sobie poranne wizyty Chamonix Police każących składać namioty równo ze świtem. Niebywałe było nasze przerażenie kiedy Pan sięgał do wewnętrznej kieszeni kurtki żeby wręczyć nam kwitek. Byliśmy pewni, że właśnie wyciąga mandat. Na szczęście była to tylko informacja „Camping Forbidden”. Udaje nam się zrobić tylko drogę Contamina  na Pointe Lachenal. Następnego dnia obudził nas mocny wiatr, chmury, pan policjant i brak namiotów, których dzień wcześniej było multum. Schodzimy.

Taras na Midi fot. P. Wierzyk

 OBÓZ

W zgrupowaniu wzięło udział pięciu członków GM oraz trzech zaproszonych, młodych  ambitnych wspinaczy:

·         Mateusz Dejnarowicz  (Wrocławski KW)
·         Krzysztof Korn (KW Zakopane)
·         Piotr Sułowski (KW Warszawa)
·         Sławek Szlagowski (KW Poznań)
·         Piotr Wierzyk   (Wrocławski KW)
·         Mateusz Zabłocki  (KW Warszawa)
·         Dawid Sysak  (Wrocławski KW)
·         Aleksander Barszczewski (KW Warszawa)

Opiekunowie:

·         Maciej Ciesielski – zastępca kierownika wycieczki
·         Adam Pieprzycki – kierownik wycieczki

4 sierpnia o godzinie 19.30 rozpoczynamy obóz GM PZA – GEAN CAF. Rejonem działania jest masyw Mt. Blanc a bazą ośrodek Francuskiego Klubu Alpejskiego mieszczący się w Le Tour. Prognozy meteorologiczne na pierwsze dni nie nastrajają optymizmem, drugiego dnia o 16 pogoda ma się załamać na około 4 dni. Francuzi jednak nie rezygnują z wcześniejszych ustaleń mimo niesprzyjających prognoz i rano wyjeżdżają do Włoch zamiarem wspinania na Grand Capucin. My wybieramy wariant mniej ryzykowny - wyjeżdżamy na Plan de l'Aiguille. Dzielimy się na 4 zespoły dwójkowe + 2 opiekunów zmieniających zespoły. Ja wspinam się z Dawidem Sysakiem oraz  Maćkiem Ciesielskim. Za nami idzie Sławek z Dejnarem. Planujemy najpierw wejść na Gendarma drogą Verdon Memories później podejść pod Peigna i kontynuować do wierzchołka drogą Rebuffata. Plan udaje się wykonać w całkiem niezłym czasie. Następnego dnia wspinamy się sami, Maciek poszedł z Mateuszem i Alkiem na Fidela Fiasco. Cała ekipa działa na Aiguille du Blatiere, my uderzamy na krótsze ale trochę trudniejsze Deux Goals . Wspinamy się dość szybko i kończymy drogę po 3,5h. Z końca naszej drogi widać też Siwego i chłopaków po lewej na Leu Rance d'Arabie. Bezproblemowe zjazdy, przy plecakach mówię, że wypadałoby szybko schodzić, żeby Francuzi na nas nic nie zrzucili. Kiedy skończyłem zdanie tuż obok przeleciało Reverso . Zbiegamy do kolejki i punktualnie o 16 zaczyna się zlewa. Tylko nas oszczędziła.

Kluczowe miejsce na Verdon Memories, Gandarme. fot. D.Sysak

Kierownik szuka ostatniego wyciągu na Rebuffacie. Peigne.  fot. D. Sysak
Ostatni stan 30m poniżej piku Peigna. fot. P. Wierzyk
ZLEWA

Pierwsze dzień mija dość spokojnie, restujemy. Następnego dnia już trochę nas nosi, chcemy wcześnie wyjechać do Szwajcarii na Petit Clochera, do naszego zespołu dołącza Robin (jeden z Francuzów). Robin przynosi 3 camy „trójki”, dwie „czwórki”, „piątkę” i mówi, że na naszą drogę jest to minimum. Bezcenna była mina Dawida, dla którego nasz zestaw był za duży  (używaliśmy pojedynczego zestawu dragonów i duble BD od 0.5 do 2) Piaskarz :) Udaję nam się przekonać Francuza, że nie bierzemy „piątki” i tylko jedną „czwórkę”. Po pobudce o 4 rano okazuje się, że jest taka zlewa, że z naszego pokoju podniósł się tylko Adam i tylko dlatego, że pełni zaszczytną funkcje kierownika wycieczki. Trzeciego dnia jest nam już zupełnie obojętne, Maciek urządza wykłady o szybkim poruszaniu się w górach i jakoś przeczekaliśmy do kolacji. Przy okazji warto wspomnieć, iż obiadokolacje serwowane przez Francuzów były wyborne. Głodni nie chodziliśmy – wprost przeciwnie.  Jeżeli chodzi o czwarty dzień niepogody to odwiedziliśmy boulderowy rejon na Col de Montet. W piątek wieczorem zaczęło się przejaśniać. Zgrupowanie kończyło się w niedziele. Mieliśmy dwa dni lampy do powrotu.

WEEKENDOWA LAMPA 
 
Podejscie do schroniska Fourche. fot. A. Pieprzycki
Wraz z lampą przyszedł podział priorytetów, ja z Dawidem wracamy za dwa dni, zatem podejmujemy decyzje wjechania pierwszą kolejką od strony włoskiej. Chcemy zrobić jedną krótszą drogę na jednej z satelit Tacula i Podróże Gulivera na Kapucynie. Z nami jedzie Alek i Mateusz z podobnymi zamiarami. Reszta ekipy powiększona o Marcina Rutkowskiego idzie na grań Kuffnera ( ku uciesze Siwego – znanego fana grani), planują zejść przez Blanca. Dojście do grani Mont Moundit zajmuje im 7 godzin i ostatecznie schodzą w dół poprzez ramię Tacula do kolejki. My z kolei chcemy zapoznać się z podejściem pod Gulivera. Kończy się na tym, że wbijamy się od razu w nasz cel główny. Szpejąc się pod drogą widzimy chłopaków zmierzających w stronę Bivacco Fourche. Pierwsze wyciągi prowadzące do półek Bonnattiego przechodzimy pośpiesznie, częściowo na lotnej wariantem startowym Bonnattiego. Musimy wyprzedzić trzy zespoły, które blokują nam dojście do  właściwej drogi. Udaje nam się wyprzedzić Hiszpanów i Francuzów. Natomiast Niemcy czując nasz oddech na plecach przyspieszyli tak znacznie, że straciliśmy z nimi kontakt. Wyciągi prowadzimy na zmianę aż do ostatniego trudnego, gdzie to Dawid przejmuje stery, mi pozostaje walka z plecakiem. Na szczycie meldujemy się o 17, cała droga zajęła nam 8h. Można było ten czas zredukować, jednak lina strasznie się kręciła i musieliśmy się kilkukrotnie przewiązywać. Ewidentne zjazdy  trwały 2 godziny i kosztowały mnie okulary lodowcowe. W Torino jesteśmy  o 21. Przy kolacji Dawid wspomina, że może by na Bonnattiego.  Ja niestety zgadzam się tylko na coś krótszego. Rano idziemy na Coup de Foudre na Adolphe Rey. Dla mnie jest to męczarnia. Jedyne czym się zajmowałem na stanowiskach to chronieniem oczu przed promieniami słońca. Wszystko mamy zapasowe oprócz okularów, każdy miał tylko swoje.  Drogę pokonujemy czysto w około 3h, a mi idąc na drugiego udaję się wyciągnąć stałego czerwonego Cama. Góra daje, góra bierze. Wolałbym gogle ale nie narzekam. O 16.30 jesteśmy w Courtmayer. Jeszcze tylko po  Adama do Chamonix i kilkanaście godzin później wjeżdżamy do Zgorzelca.


Ocean granitu, Grand Capucin. fot. D. Sysak
Powrót do Torino, Dawid na tle Capucyna. fot. P. Wierzyk
Wyjazd odbył się dzięki współpracy Polskiego Związku Alpinizmu z Francuskim Klubem Alpejskim. Szczególne podziękowania uczestnicy kierują do opiekunów Adama i Maćka za organizację, wspólne wspinanie i nieocenioną pomoc na miejscu. Dziękujemy również Marcinowi Rutkowskiemu za bycie "Wujkiem Dobra Rada" już drugi rok z rzędu. Mamy nadzieje, że spotkamy się również za rok :)


Relacja Piotr Wierzyk

WYKAZ PRZEJŚĆ

31.07.2013
Voie Rebuffat, Aiguille du Midi, 6a 200m OS, 3:40h, 
- A.Barszczewski+K.Korn+P.Sułowski

2.08.2013
Chere Couloir, Mont Blanc du Tacul, II D OS 600m(do wysokości 4200m n.p.m.) OS, 5:30h,
- K.Korn+P.Sułowski

Voie Contamine, Pointe Lachenal, 6a OS, 4h, 
- M.Dejnarowicz+S.Szlagowksi+P.Wierzyk

5.08.2013
Le Mailln Manquant, Aiguille du Peigne, 6c 400m:
- A.Pieprzycki+K.Korn+P.Sułowski, Fl, 7:30h
- M.Zabłocki+A.Barszczewski, RP, 6:30h

Verdon Memories+Rebuffat, Aiguille do Peigne, 700m:
- D.Sysak+P.Wierzyk+M.Ciesielski, 6c+ PP, 5:30h
- S.Szlagowski+M.Dejnarowicz, 6c+ 1x A0, 7h

6.08.2013
L'Eau Rance d'Arabie, Pilier Rouge a l'Aiguille de Blatiere, 6c 250m:
- A.Pieprzycki+S.Szlagowski+M.Dejnarowicz, OS, 5h,
- K.Korn+P.Sułowski, Fl, 5h

Deux Goals,  Pilier Rouge a l'Aiguille de Blatiere, 7a OS 250m, 3:30h, 
- D.Sysak+P.Wierzyk

Fidel Fiasco, Grey Pillar of Blatiere do półek(10 wyciągów), 6c OS
- M.Ciesielski+A.Barszczewski+M.Zabłocki

10.08.2013
Le voyage selon Gulliver, Grand Capucin, 7a/+, 2xA0(wahadła) reszta OS, 400m, 8h,
- P.Wierzyk+D.Sysak

11.08.2013
Coup de Foudre, Pointe Adolphe Rey, 7a+ OS 160m, 3h
- P. Wierzyk+D.Sysak

Grań Kuffnera, z Bivacco Fourche do grani głównej przez turnice La Pointe de l'Androsace(5),IV D, 700m:
- A.Pieprzycki+K.Korn+P.Sułowski, Fl, 7h
- M.Rutkowski+M.Dejnarowicz+S.Szlagowski, OS, 7h

14.08.2013
Anouk, Petit Jorasses, 6b+ OS, 750m:
- M.Dejnarowicz+S.Szlagowski+A.Malinger, 11h
- P.Sułowski+K.Korn, 8h

17.08.2013
Majorette Thatcher, Pilier Rouge a l'Aiguille de Blatiere, 6c 200m:
- K.Korn+P.Sułowski, OS, 5h
- S.Szlagowski+B.Sobańska, RP, 6h

18.08.2013
Arete des Papillons, Aiguille du Peigne, 5c+ OS 250m, 5h
- S.Szlagowski+A.Malinger+B.Sobańska 

20.08.2013
Voie Rebuffat, Aiguille du Midi, 6a 200m OS, 4h
- S.Szlagowski+A.Malinger+B.Sobańska

Krzysiek Korn na drodze Anouk, Petit Jorasses. Fot. M.Dejnarowicz
Podejście pod Bivacco Fourche. Fot. P.Sułowski
Zjazdy z Petit Jorasses. Fot. M.Dejnarowicz

wtorek, 21 maja 2013

Taghia czyli tam i (tam) z powrotem


To nie był jeden z tych wyjazdów, gdzie od pomysłu do realizacji mijają dwa tygodnie. Nie było „gorących telefonów” czy nerwowych maili. O nie, ten wyjazd był długo i skrupulatnie planowany, a jego wizja powstała jeszcze zanim skończył się poprzedni pobyt w Taghii. Zaczęło się od zimnego i mokrego poranka, 10. listopada, kiedy razem z Adasiem wracaliśmy spod Fantasii. To właśnie wtedy zakwitła idea i niesamowita chęć powrotu. Już w Łodzi, plany nabrały kształtów, a poczynania tempa, po to aby 14 listopada w mailu do KWW PZA pojawił się wniosek o dofinansowanie wyprawy mającej na celu powtórzenie 4 polskich dróg w Taghii.
W taki właśnie sposób 28. kwietnia, znaleźliśmy się znów na lotnisku Balice, aby zahaczając o pochmurny Londyn Stansted, wylądować w Marakeszu. Po wspaniałej nocy spędzonej w hotelu „Airport Marrakech” (budzenie nad ranem przez policjantów wliczone w cenę), witamy się z uśmiechniętym Ahmedem. Wspólnie zaczęliśmy powolną podróż w kierunku wymarzonej Taghii. Nauczeni doświadczeniem, wiedzieliśmy, że w Maroko życie potrafi zaskoczyć, jednak niespodzianka napotkana w Azilal była iście europejska- strajk kierowców busów. Przez chwilę pomstowaliśmy na sytuację i jej prowodyrów, jednak, jako młodzież wychowana już w Wolnej Polsce, doceniamy takie demokratyczne zrywy, zatem wybaczyliśmy i zdaliśmy się na improwizację Ahmeda. Ten zaproponował nam odrobinę droższy transport w postaci podwózki przez znajomego kolegi swojego brata… ach ta Afryka! Kilka godzin później wylądowaliśmy w Zaouii- ostatnim wyprysku cywilizacji, od której ze wsparciem osiołków skutecznie uciekliśmy na dwa kolejne tygodnie.
„You have to pick it uuup!...”- słowa piosenki budzika uświadomiły mi nie tylko jak bardzo jej nienawidzę, ale też godzinę: 0430. Uznając, iż nie ma lepszej pory na pobudkę w trakcie urlopu, wstaliśmy, a 2 godziny później znaleźliśmy się pod pierwszym celem wyjazdu- Fantasią. Po zrobieniu początkowych wyciągów okazało się, że przelecenie 4500 kilometrów, przejechanie kolejnych 250 i przejście kilkunastu rozłożone na dwa dni oraz zmiana klimatu z zimno-europejskiego na gorąco- afrykański potrafi zmęczyć. Wycofaliśmy się, uznając próbę za formę rozwspinu.

Adventure
Po Fantasii
Kolejny dzień przewidzieliśmy na właściwą wstawkę w drogę. Wspinanie zaczęliśmy trochę później, ale tempo pozwoliło nam sprawnie podejść po pierwszy z trudnych wyciągów, gdzie nasza sprawność została poddana ciężkiej próbie. 5 kolejnych „siódemek” zmęczyło nas na tyle, że ostatni robię z blokami, aby po nim założyć biwak na sympatycznej półce o powierzchni 2 m2 i zupełnie nienadającym się do snu kształcie. Kolejne 8 godzin upłynęło pod znakiem „nie wierć się i regeneruj”- to była długa noc. Następny dzień to rozgrzewkowe 7b z poprzedniego dnia, kluczowy wyciąg za 7c i 300 metrów do wierzchołka osiągniętego około 1730. Tu jednak zaczął się „Adventure”. Słoneczna Afryka znów pokazała swoje górskie oblicze i grubą pierzyną chmur ograniczyła widoczność do kilkudziesięciu metrów. Zdecydowaliśmy się zejść na drugą stronę wierzchołka i iść wzdłuż grani. Ten manewr koniec końców wyprowadził nas do doliny ” الله وحده يعلم أين أنت *”. Kolejne godziny upłynęły nam na zwiedzaniu owego kanionu, skutecznie utrudnionego przez deszcz i zmrok. Zamiast w łóżku, noc spędzamy pod wielkim wysuszonym drzewem, kojarzącym się z sienkiewiczowskim baobabem. 
Nasz baobab
Tymczasem co to znaczy „Adventure”? To znaczy wstać nad ranem i łazić po górach przez 6 godzin bez nadziei na poprawę sytuacji. To znaczy podliczać żarcie i wodę, kalkulując na ile godzin/dni wystarczy. To znaczy na pytanie „Jak tam?” odpowiadać niezmiennie „Przejeb***!”. Nareszcie oznacza to ryk osiołka, który przebijając się przez chmury wskazuje kierunek, w którym ewidentnie znajdują się domostwa. Kiedy kończy się „Przygoda”? Gdy widzisz oddaloną 3 godziny marszu w górzystym, czasem nawet wspinaczkowym, terenie, ze zjazdami w zestawie. Te 3 godziny, to po prostu spacer.

Limes
"...to już po prostu spacer."
Opisywanie restu jest bezcelowe- określa się go zgonem i jako opowieść nie jawi się interesująco. Ciekawszy był dalszy plan, czyli Widmo. Zdając sobie sprawę z trudności jakie mogliśmy napotkać, pierwsza wstawka służyła spatentowaniu najtrudniejszych wyciągów, jednak została przerwana (po 7c+) przez deszcz, który skutecznie zepchnął nas do defensywy zjazdami. Pocieszyliśmy się możliwością restu przed właściwą próbą. Tę zaczęliśmy dwa dni później. Pełni werwy dotarliśmy aż do wyciągu za 8a, który jednak przypomniał o swojej wycenie puszczając Adasia dopiero za trzecim razem, pochłaniając jednocześnie ogromne pokłady potrzebnej energii. Kolejny za 7c+ zrobił to samo ze mną. Przechodząc 7b+/c i 7b doprowadziliśmy organizmy do tytułowej granicy. Limes pojawił się w okolicach 7a, bo właśnie takie trudności zmusiły nas do wycofu. Tym samym, dwa wyciągi przed końcem pozbawieni sił fizycznych i psychicznych rozpoczęliśmy zjazdy, które zakończyliśmy jako dwie bezwładne kukły. W domu spędzamy ponad dobę przywracając się do stanu używalności.

The last melon
Zjedzony "melon"
Osoby, które widziały „Epokę lodowcową”, z pewnością pamiętają ptaki dodo, które z obłędem w oczach powtarzały jak mantrę: „The laaast meeelon”, wpatrując się  w owoc, kluczowy ich zdaniem do przeżycia. W dolinie Taghii, obłąkanych było dwóch, owocem stało się Widmo, a czas, który nam pozostał sprawił, że cytat z filmu stał się naszym mottem przewodnim. Nasz „Ostatni melon” zaczął się 09. maja, kiedy udaliśmy się pod ścianę Tadrarate. Hasło powtórzone przy śniadaniu o 6 rano miało w sobie coś z zaklęcia. O dziwo, czary pomogły- kolejno przeszliśmy wyciągi bez żadnego odpadnięcia, aż do 7a+, gdzie wystarczyła zmiana prowadzącego, aby go pokonać. Po ponad 8 godzinach wspinania dotarliśmy do półek kończących Widmo, wyzwalając z siebie euforię i klarując linę do zjazdu, a o 1800 stąpamy po ziemi ogarniając szpej. Lista drobnych obrażeń i kontuzji oraz poziom wyeksploatowania organizmów zdają się nie mieć znaczenia. Z naszym melonem poradziliśmy sobie lepiej niż dodo.
Co dalej?
Akcja na (właściwie po) Fantazji oraz praca włożona w Widmo sprawiły, że zabrakło czasu i skóry na realizację dalszej części planu. Dwie kolejne drogi pozostały dla nas niepowtórzone. Jeśli jednak chodzi o mnie i Adasia, wykonaliśmy chyba ponadplan- zrobiliśmy najdłuższą drogę w życiu, najtrudniejszą drogę w życiu, zgubiliśmy się i odnaleźliśmy, doprowadziliśmy ciała do fizycznego końca, żeby się odbudować i znów całkowicie zniszczyć. Całkiem sporo jak na dwa tygodnie, prawda? Wszystkie te wydarzenia i doświadczenia sprawiają, że oprócz uczucia spełnienia i samorealizacji, w mojej głowie pojawia się wciąż pytanie: co dalej?

Co dalej?
Wyjazd odbył się przy finansowym wsparciu PZA i sprzętowym wsparciu przyjaciół (za co dziękujemy Piotrowi Mytychowi i Magdzie Suchan). Najważniejsze jednak okazało się otrzymane wcześniej wsparcie środowiska wspinaczkowego, ze szczególnym uwzględnieniem instruktorów wspierających Grupę Młodzieżową. Jestem przekonany, iż bez tego, nie tylko nie udałoby się wykonać naszych planów, ale prawdopodobnie w ogóle byśmy tam nie dotarli!

Wynikiem wyjazdu (28.04-14.05) jest powtórzenie dwóch polskich dróg w Taghii:
Fantasia 7c 700 m RP**
Widmo 8a 450 m RP


* الله وحده يعلم أين أنت – (arab. Bóg wie gdzie jesteś), nazwa doliny wymyślona przez autora tekstu, całkowicie fikcyjna
**ciekawostką jest, iż oficjalna nazwa ściany brzmi Tagoujimt n’Tsouiant, natomiast według Ahmeda powinna brzmieć Toyate. Tagoujimt to dalsza, znacznie wyższa góra