poniedziałek, 19 września 2016

Chamonix 2016, czyli w miesiąc od zera do alpinisty



Na miesięczne wspinanie w Chamonix Kokos (Kuba Kokowski) namawiał mnie już w zeszłoroczne wakacje. Chciał zrealizować jedno ze swoich wspinaczkowych marzeń, czyli przejść Filar Freney. Początkowo wydawało mi się to absurdalne, lecz wraz z coraz większą ilością informacji o drodze, zacząłem się przekonywać. Zwłaszcza że spędzając w górach tyle czasu, zdążymy się trochę nauczyć i nabrać niezbędnego doświadczenia.

Zaczęliśmy traktować ten wyjazd na serio. Nie wiemy jeszcze z kim pojedziemy i kiedy, ale choćby stopem – jedziemy na miesiąc do Chamonix. Namówiłem jeszcze Migaska, z którym chyba najwięcej się w górach wspinałem, zgodził się pojechać też Ciechan. Ekipa gotowa, poszły wnioski, nic tylko jechać i załoić!

Zaczęliśmy się na serio do tego przygotowywać. Całe tegoroczne wspinanie w skałach poświęcałem treningom pod góry, może za wyjątkiem sesji, gdy z racji małej ilości czasu wspinałem się po trudnych (dla mnie :) ) drogach sportowych. Treningi kondycyjne, nauka wspinania z ciężkim plecakiem i przede wszystkim duża objętość treningowa. Udało nam się nawet zrealizować ciekawą łańcuchówkę w skałkach –  http://sakwa.agh.edu.pl/2016/06/20/sladami-kaskaderow-wyzwanie/ – niestety z powodu pogody, żadnej z wymyślonych łańcuchówek na Tatry nie udało się nawet spróbować. 
Kłopotem był samochód na wyjazd, w końcu muszą się w nim zmieścić 4 osoby z betem! Ten problem wziął na siebie Migasek – nie tracąc czasu na studiowanie mógł w pełni poświęcić się pracy. Do ostatnich dni przed wyjazdem nie było wiadomo co z autem, a w weekend poprzedzający nasz wyjazd udało mu się podczas rodzinnego grilla kupić od wujka transportera! Jeszcze tylko załatwić sprawy formalne, umowy, ubezpieczenia, kilka przekrętów w Kielcach i można wyjeżdżać!
       Zielony szerszeń

Plan był prosty – przez około 2 tygodnie wspinać się po średnio trudnych drogach, łapiąc przy tym aklimatyzację i czucie skały i spróbować Freneya póki lodowce będą w dobrych warunkach. Na szczęście pod tym względem tegoroczny sezon był świetny. Gdy tylko przyjechaliśmy na miejsce, zapakowaliśmy plecaki pełne szpeju i jedzenia i udaliśmy się na Igły od południa. Dla mnie była to pierwsza styczność ze wspinaniem skalnym w Chamonix, na dwóch wcześniejszych wyjazdach wspinałem się jedynie mikstowo. Na szczęście pogoda dopisywała, a z każdym przewspinanym metrem czułem się coraz pewniej. Zrobiliśmy z Kokosem dwie drogi – Chloe i Tout va mal, obie jak najbardziej godne polecenia.

 Kuba w górnej części Tout va mal

 Chcieliśmy zrobić jeszcze coś długiego, po głowie chodziła nam Republika Bananowa. 700 metrów wspinania na 25 wyciągach, z czego ostatni najtrudniejszy. Jednak pogoda się popsuła, a na zrobienie drogi musieliśmy poczekać 3 dni, co sprawiło że pod koniec pobytu na Igłach chodziliśmy nieco głodni :) Najwięcej zostało owsianki, także jedliśmy owsiankę z chałwą, owsiankę z rybą, generalnie owsiankę ze wszystkim co zostało. W trójkowym zespole z Migaskiem i Kokosem udało nam się zrobić drogę onsajtem w 12h i 45 minut do szczytu Republiki. Droga trzymała trudności od początku do końca, wiele było pięknych rysowych i zacięciowych formacji, zdarzały się też trudne płyty.

 Kuba na ostatnim wyciągu Republiki Bananowej (6c+)

                           
Piękne, pięćdziesięciometrowe zacięcie na dwunastym wyciągu (6b+)

Górną częścią drogi zjechaliśmy jak było jeszcze jasno. Problemy pojawiły się, gdy nadeszła noc. Na początku trzeba się wspiąć czwórkowym wyciągiem po grani na szczyt turnicy Tour Brune, skąd należy zjechać w odpowiednią stronę, by powrócić na linię drogi. Zjeżdżamy w złą stronę, a zmęczeni nie zauważamy, że stanowisko do którego dojechaliśmy nie jest tym właściwym. Zauważa to dopiero Kokos, gdy ja już zjechałem niżej i zdziwiony nie mogłem znalezć następnego stanowiska. Prusikuję by wrócić do chłopaków, po czym wspinamy się kilkadziesiąt metrów w górę, a następnie po raz kolejny wchodzimy granią na Tour Brune. Teraz trzeba się skoncentrować i dobrze zjechać. Migasek zjeżdża na małą grańkę, w okolicy której ma być nasze stanowisko zjazdowe, po czym nie mówiąc nic, jedzie niżej i znika nam z oczu. Nie mamy z nim kontaktu głosowego, światła czołówki  nie widać, a lina ciągle pozostaje napięta. Nie wiedząc co się dzieje czekamy z Kokosem na stanowisku prawie godzinę, starając się nie zasnąć. W końcu na grańce pojawia się Migasek, znajduje stanowisko zjazdowe i daje sygnał do zjazdu. Okazało się że lina zaklinowała się na ostatnim metrze i ciężko było ją wydostać. Ważne, że jesteśmy na właściwym stanowisku i możemy jechać dalej. Jeszcze kilka trudnych zjazdów po skosie, zaklinowana lina i dojeżdżamy do miejsca, gdzie nasza droga przecina się z drogą Grepon Mer de Glace. Teraz musimy nią przetrawersować, gdyż kolejne zjazdy nie są już w lini drogi, a następnie odnalezć stanowisko zjazdowe. Najbardziej świeży z nas wszystkich Kokos świetnie sobie z tym radzi i pomimo ciemności udaje mu się znalezć stan. Dalsze zjazdy przebiegają już sprawnie i o świcie stajemy pod ścianą. Powrót zajął nam 8 godzin, w czasie których przeszliśmy 3 dodatkowe wyciągi do góry ( do 6a+) i dwa razy zaklinowała nam się lina.


 Na szczycie Republiki

Całkiem zadowoleni z siebie, tego samego dnia schodzimy do kolejki i zjeżdzamy do Chamonix. Na dole wsparcie zapewnia nam Rutek – porady, info o warunkach, wspólne śniadanie, pyszna kawa i prysznic :)  Teraz w planie jest zrobienie Filara Gervasuttiego – dobre wprowadzenie do poważniejszych alpejskich dróg. Podejmujemy decyzję o przeniesieniu się na stronę włoską i działaniu od schroniska Torino. Chcemy powspinać się na Valee Blanche, a po powrocie na dół oczekiwać na warunki na Freneyu, wspinając się w Dolinie Aosty. Prognozowane okno pogodowe jest krótkie, 2 dni słonecznej i ciepłej pogody, po czym znów ma się ochłodzić i poprószyć śniegiem. Wyjeżdżamy w trójkę do Torino i rozbijamy namiot niedaleko schroniska. Aby zmaksymalizować szanse na sprawne przejście Gervasuttiego, rezygnujemy z planowanego wspinania na Kapucynie, a w pierwszy dzień ładnej pogody idziemy rozpoznać podejście pod ścianę i odpoczywamy pijąc kawkę w schronisku. Startujemy w nocy i dzięki rozpoznaniu podejścia poprzedniego dnia jesteśmy pierwszym zespołem w ścianie, gdyż szybszy na podejściu zespół francuski ma problem ze znalezieniem startu drogi. Początek nie jest zbyt przyjemny, 6b po ciemku z ciężkim plecakiem daje w kość. Pózniej jest już coraz lepiej. Szybko i sprawnie pomykamy w górę, częściowo z lotną, częściowo sztywną asekuracją. Wyprzedza nas jedynie zespół angielski, który całą drogę idzie na lotnej, bo skończyło im się jedzenie i chcą zdążyć na ostatnią kolejkę z Midi.


 Skalna część Gervasuttiego 

Trochę za szybko przewijamy się na prawą stronę filara i zaczynają się miksty. Cały czas wspinamy się w miękkich butach, utrzymując przyzwoite tempo. Kilka razy w połowie wyciągu tracąc czucie w stopach obiecywałem sobie, że na następnym stanowisku zmieniam buty, ale tak jakoś wyszło że zmienilismy je dopiero pod szczytem Tacula :) Górną część drogi określiłbym za poznanym w Courmayeur sympatycznym przewodnikiem jako „house of cards”  - trzeba było naprawdę uważać żeby nie zrzucić czegoś sporego. Po około 11h godzinach wspinania dochodzimy do śnieżnej grani, skąd zostaje już tylko spacer do szczytu. Tam robimy chwilę odpoczynku, zmieniamy buty, wrzucamy jedną żyłę i szpej do plecaka i idziemy na szczyt, na którym stajemy o 16;45 po 11h i 45 minutach od wbicia w drogę, a niecałe trzy godziny pózniej jesteśmy już w namiocie przy Torino.

Na szczycie Mont Blanc du Tacul

Następnego dnia w padającym śniegu zwijamy namiot i zjeżdżamy kolejką w dół.
Dobrze by było teraz pójść na Freneya. Jesteśmy rozwspinani, z klimą też już coraz lepiej. Okres kiepskiej pogody spędzamy w skałach. Czujemy się silni, pomimo dwóch tygodni w górach forma sportowa bez zarzutu, a prognozy pokazują kilkudniowe okno pogodowe. Niestety, dostajemy info od Maćka Ciesielskiego że u góry warun jest kiepski, bez szans na przejście klasyczne. Deszcz który padał przed ochłodzeniem zamienił się w lód, a warunki są tak słabe, że ludzie robiący w Chamonix 7c onsajtem haczyli czwórkowe wyciągi.
Trochę smutni wracamy na stronę francuską, z zamiarem wspinania na Igłach od północy. Dowiadujemy się że na Frendo jest super warun. Postanawiamy z Kokosem to wykorzystać. Nie spieszymy się, w ścianę wchodzimy o 9;30 i idziemy cały czas w ciężkich butach. Wyprzedzając po drodze 3 zespoły kończymy część skalną i dochodzimy do śnieżno-lodowej. Patrzymy na zegarek – wspinamy się 4 godziny, jest szansa na fajny czas! Szybciutko zakładamy raki, nawijamy się i ruszamy do góry. Górną część pokonujemy na jeden długi wyciąg, warunki są naprawdę doskonałe. U góry jesteśmy o godzinie 15. Jeszcze tylko korek do wejścia na kolejkę i chwilę pózniej odpoczywamy w słoneczku przy namiocie na Planie.

 W górnej części Frendo

Dojechał do nas Mateusz z Krakowa, który umówił się na wspinanie z Ciechanem.W zespole z Kokosem i Mateuszem idziemy następnego dnia na megaklasyk – Fidela Fiasco. 12 wyciągów rysowego wspinania w świetnej jakości skale, coś pięknego. Poza jedną płytką za 6c nad którą Kokos zastanawiał się 15 minut, droga nie sprawiła nam większych problemów. Po reście robimy z Kokosem jeszcze jedną drogę – Deux Goals za 7a. Stan moich przedramion po przejściu kluczowego wyciągu przypomina, że forma jest już znacząco słabsza. Czujemy że powoli tracimy przypak i jesteśmy  zmęczeni, w końcu od 3 tygodni ciągle wspinamy się w górach. Pogoda ma się w najbliższych dniach zepsuć, także przeczekujemy burzę w namiocie i zbiegamy na dół.



 Wspinanie w górnej części Fidela Fiasco

Koniec naszego wyjazdu nieuchronnie się zbliża. Chcemy zrobić jakąś „fajną” drogę, nie chce nam się już chodzić na sportówki na Igłach. Po załamaniu pogody idziemy do biura przewodników i dowiadujemy się że … na Freneyu powinien być warun! Pakujemy plecaki  i ruszamy łapać stopa na włoską stronę. Udaje się to bez problemu i niedługo całą trójką ja, Kokos i Migasek jesteśmy już przy barze Promoton w Val Veni. Pijemy włoską kawę, wylegujemy się w słoneczku i wieczorem zaczynamy podchodzić do Monzino. Tam śpimy chwilę na korytarzu i o 4 zaczynamy podchodzić do Ecclesa. Szczęście nadal nam dopisuje – warunki na lodowcu są doskonałe, a mniej więcej od połowy jest wygodna ścieżka. Parę minut po godzinie 8 jesteśmy już w Ecclesie.

 Eccles
Tam podczas gotowania śniadania nieuważnie stawiam kuchenkę i po chwili widzę jak moje naczynie od MSRa spada w dół i znika w szczelinie lodowca poniżej. Utrudnia to trochę naszą sytuację, bo jedyne naczynie które nam zostaje to mały blaszany kubeczek, gazu też nie mamy zbyt wiele. Trochę musimy kombinować – wodę uzyskujemy przy pomocy worka na śmieci, a mili Słowacy pozwalają nam skorzystać ze swojej kuchenki, co oszczędza skromne zapasy gazu. Blaszana buda jest mocno przepełniona. Ciężko jest wypocząć, gdy śpi w niej 14 osób, w tym 5 na podłodze. Rano również nie jest łatwo, ale jakoś w tym ścisku jemy po liofie i ruszamy. Na początku grań na lotnej, na której robimy dwa zjazdy, po czym docieramy do przełęczy Col Eccles. Po kolejnych dwóch zjazdach stajemy na lodowcu Freney. Tam jeszcze chwilę trawersu pod ścianę, szukamy najprostszego wejścia w drogę i koło 8 zaczynamy się wspinać. Nie idzie nam to tak szybko jak planowaliśmy. Można iść na wiele sposobów, nie wiadomo którą opcję wybrać. Poza tym spora ilość rozmiękłego śniegu sprawia, że niektóre miejsca są dość „czujne”, a cały czas idziemy w miękkich butach żeby nie tracić czasu.


O 12:50 wbijamy w pierwszy wyciąg na Świeczniku, jest przyjemnie i świeci słońce. Kokos chce prowadzić, więc my z Pawłem ciągniemy ze sobą wory.  Z jednym plecakiem na plecach, a drugim podwieszonym do uprzęży jest to bardzo męczące. Kluczowy wyciąg już w cieniu, stanowisko pod nim też. Kokos nadal prowadzi. Przechodzi balda nad stanowiskiem, potem ryskę na palce i podchodzi pod wyjściowy kominek. Udaje mu się do niego wejść i powoli giełga się w górę. Jesteśmy z Migaskiem przekonani, że z pewnością już nie spadnie, podobno tam już po trudnościach. Kokos dalej tkwi i dyszy w kominku, przeklina i narzeka, ale powoli drze do góry. Jest już pod stanowiskiem, rękami szuka chwytów na półce stanowiskowej, gdy nagle zsuwa się i łapie pętli od haka.

 Kluczowy wyciąg na Freneyu (7a+)

Ledwo żywy zjeżdża do nas i mówi że nie ma już sił na kolejną wstawkę. Paweł również nie ma ochoty na próbę. Nie dość że jesteśmy zmarznięci, bo długo to trwało, to jeszcze zmęczyło nas ciągnięcie plecaków przez poprzednie wyciągi. Z trudem zdejmuję kurtkę i rękawiczki i postanawiam spróbować. Trochę trzęsę się z zimna i nie wspinam się precyzyjnie, a na dolnym baldzie wyjeżdża mi noga i spadam. Wyciągamy linę z przelotów i próbuję jeszcze raz. Przechodzę to miejsce tym razem spokojnie i dochodzę do ryski. Klinując w rysie zmarznięte palce czuję się jakbym azerował. Siłowym dulfrem podchodzę do kominka i próbuję do niego wejść. Dyszę jak lokomotywa, a przedramiona mam już kompletnie zbułowane. Kokos krzyczy żeby zaprzeć się głową, zapieram się czym mogę, próbuje się jakoś zmieścić w tym kominku, ciasno, zimno, niewygodnie, nogi zjeżdzają,  w końcu opadam z sił i spadam. Wiem, że kolejnej wstawki już nie oddam, musiałbym długo odpoczywać, a przecież robi się coraz chłodniej i do szczytu jeszcze kawałek. Przehaczenie tego wyciągu do końca też nie jest zbyt proste, nie mówiąc ile chłopaki muszą się namęczyć żeby wypałować z worami.



Idziemy dalej na szczyt Świecznika i dochodzimy tam o 18. Przejście tak krótkiego odcinka skałki zajęło nam 5 godzin, to prawie tyle co Frendo! :) Stamtąd robimy zjazd i nietrudnymi mikstami idziemy w stronę szczytu, na którym stajemy o 21. Dla mnie było to pierwsze wejście na Blanca. Fakt, że udało się wejść taką niesamowitą drogą, a na szczycie pojawić się przy zachodzącym słońcu w obecności jedynie partnerów wspinaczkowych cieszy jeszcze bardziej.  


 Pozostaje jeszcze długie zejście na dół, gdzie w końcu możemy się dobrze nawodnić i najeść.
Tą drogą zakończyliśmy nasz pobyt w Chamonix. Pozostał pewien niedosyt, że tak niewiele zabrakło, ale oczywiście bardzo się cieszymy z tego co udało się zrobić. Prawie w całości zrealizowaliśmy założony plan. Mieliśmy naprawdę dużo szczęścia, wykorzystaliśmy dobre warunki i pewną pogodę.
Wykaz przejść:

- Chloe, 6b+ 300m OS - Michał Czech, Kuba Kokowski
- Tout va Mal, 6c+ 500m OS - 8h30min - Michał Czech, Kuba Kokowski
- Le Marchand de Sable – 6a+,300m, RP (5h 30min) – Paweł Migas, Kuba Ciechański
- Children of the Moon – 6a+, 320m, OS – Paweł Migas, Kuba Ciechański
- Republique Bananiere, 6c+ 700m OS 12h45min- Michał Czech, Kuba Kokowski, Paweł Migas
- Filar Gervasuttiego (wariant hakowy przyszliśmy klasycznie, A0 w mikstach) 800 m, 6b+ A0 w 11h 45min  - Michał Czech, Kuba Kokowski, Paweł Migas
- Filar Frendo, Aiguille du Midi, D+, IV AI4 (60°), 1100m - 5h 30min - Michał Czech, Kuba Kokowski
- Fidel Fiasco 6c+ 350m OS  - Michał Czech, Kuba Kokowski, Mateusz Surówka oraz Kuba Ciechański i Paweł Migas
- Deux Goals 7a 250m OS - 4h - Michał Czech, Kuba Kokowski
-Majorette Thatcher – 6c, 180m, OS – Paweł Migas, Kuba Ciechański (3h 10min)
-L'eau Rance d'Arabie – 6b, 250m, PP – Paweł Migas, Mateusz Surówka
- Centralny Filar Freney 800m, 6c OS, A0, 13h - Michał Czech, Kuba Kokowski, Paweł Migas

 Dziękujemy Fundacji Wspierania Alpinizmu im. Jerzego Kukuczki oraz Polskiemu Związkowi Alpinizmu za udzielone nam wsparcie finansowe oraz sklepowi górskiemu E-Pamir za wsparcie sprzętowe. Dziękujemy też Marcinowi Rutkowskiemu i Maćkowi Ciesielskiemu za wsparcie na miejscu i cenne informacje.




Michał Czech

piątek, 22 lipca 2016

Gesäuse

Pomysł na wyjazd do Gesäuse zrodził się w zimie. Siedząc w domu ze złamaną nogą, znudzony przeglądałem stare numery Gór. W jednym z nich natrafiłem na artykuł Magdy Drozd i Adama Rysia opisujący ten rejon. Duże ściany, długie i skomplikowane podejścia, północne wystawy i przede wszystkim mała popularność i dzikość  - trzeba przyznać - brzmiało fantastycznie. Przeglądając angielskie tłumaczenie przewodnika Xeis Auslese moją uwagę zwróciła droga Anima Mundi na północnej ścianie Dachl – 400m ciągowego płytowego wspinania o dziewiątkowych trudnościach – cel idealny. Opowiadając o tym na którejś z imprez klubowych wzbudziłem zainteresowanie Karoliny Ośki, której pomysł na zrobienie takiej drogi bardzo się spodobał. Lepiej chyba trafić nie mogłem! W kwietniu dostałem zaproszenie na FB na prezentacje w KW Kraków o wspinaniu w Ameryce Południowej, którą mieli prowadzić własnie Magda i Adam – autorzy wspomnianego artykułu o Gesäuse. Mimo że następnego dnia z rana ruszałem na majówkę do Chamonix, postanowiłem znalezć chwilę czasu. Udało się zdobyć sporo cennych informacji i pożyczyć przewodnik. Wszystko zapowiadało się doskonale, aż pewnego dnia pod koniec maja dostaliśmy informacje o dużym obrywie na Dachlu, w wyniku którego wspinanie po Anima Mundi stało się niemożliwe. Mimo to zdecydowaliśmy się pojechać i wspinać po innych drogach, przecież ścian tam pod dostatkiem :) Dodatkowo traktowałem to jako fajny trening zarówno dla siebie jak i Karoliny, pod kątem dalszych planów na to lato.

 Mur Gesäuse od północy

Gdy pierwszego dnia pod wieczór dotarliśmy na miejsce, muszę przyznać że mur północnych ścian masywu Hochtor wyglądał naprawdę imponująco. Następnego dnia wybraliśmy się na krótką i w pełni ubezpieczoną drogę Verticale na północnej ścianie Zinodl. Myślę, że byłaby to całkiem fajna i przyjemna droga, gdyby nie to, że wiodła największym ściekiem na ścianie. Zapewne pomimo sporej ilości mokrej skały drogę udałoby się ukończyć,  ale ostatecznie musieliśmy się wycofać z powodu nadchodzącej burzy. Mimo to udało się coś poruszać i rozwspinać w tutejszej skale.

Następny dzień był typowym dniem po przejściu frontu. Chłodne powietrze, wiatr i lekka mżawka od rana. Postanowiliśmy powspinać się po jakiejś blisko położonej ścianie, która w miarę szybko wyschnie. Idealna do tego celu wydawała się zachodnia ściana Kalbling. Z racji tego, że z godziny na godzinę pogoda miała się poprawiać, a dojście pod ścianę od schroniska zajmuje godzinę, z parkingu wystartowaliśmy około 12. Wybraliśmy dodatkową godzinę podejścia, zamiast wydawać 7 euro na wjazd samochodem. Niedługo pózniej gratulowaliśmy sobie sprytu, pomykając stopem serpentynami do schroniska :) Wybór padł na najtrudniejszą tamtejszą drogę – Blue Night o trudnościach 9-.

 
  Chłodny początek wspinania


Karolina na kluczowym wyciągu Blue Night (9-)


Temperatura była dość niska i wiał chłodny wiatr, ale wspinało się bardzo dobrze. Poza tym lita skała i dobra asekuracja, a na sam koniec w nagrodę wyszło słońce :) Sprawne wspinanie i zjazdy, oraz flash na kluczowym wyciągu sprawiają że już o 19 jesteśmy pod ścianą. Na zejściu do samochodu zemścił się na nas wyjazd do góry stopem, bo schodząc ścieżką na skróty nie doszliśmy do właściwej drogi, lecz do nowo wybudowanej, której nie było na naszej mapie. Gdy zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak, to zamiast wrócić wybraliśmy (a właściwie to ja wybrałem :) ) wariant wprost przez krzaki, co dało dodatkową godzinę błądzenia w krzonie, szczęśliwie zakończoną przed zmrokiem w samochodzie :)



Zjazdy zachodnią ścianą Kalbling




Następny dzień miał być jedynym dniem pewnej pogody, zanim znów zrobi się burzowo. Postanowiliśmy to wykorzystać i mimo, że był to trzeci dzień wspinania z rzędu, zdecydowaliśmy się pójść na długą drogę. Wybór padł na Große Pleite o trudnościach 8 na północnej ścianie Dachl.  Parę minut po 6 wystartowaliśmy z parkingu. Byliśmy zaniepokojeni ostrzeżeniami na podejściu że szlak którym mamy wracać  - „Petternpfad” -  jest nieczynny z powodu obrywu sprzed miesiąca i nie zaleca się wspinania na Dachlu. Postanowiliśmy zatem wstąpić do schroniska, by zapytać o naszą drogę i możliwość zejścia. Z rozmowy z gospodarzem wynikało że można śmiało napierać. Około godziny 9 docieramy pod ścianę, a właściwie to „przedścianie”. I tu zaczynają się problemy, bo nie jest wcale takie oczywiste, w którym miejscu mamy rozpocząć nasze wspinaczkowe podejście. W wielu miejscach skała jest mokra, krucha i zarośnięta. Chodzimy pod ścianą w jedną i w drugą stronę, aż w końcu udaje się dostrzec stalowe poręczówki kilkadziesiąt metrów nad głową. Pokonujemy skalny teren i po mokrych poręczówkach z lejącą się za kołnierz wodą napieramy do góry. Start drogi wydaje się już blisko, ale idziemy i idziemy, a co chwilę do pokonania jakaś ścianka, kominek lub zaciątko. Trzeba być ostrożnym bo skała jest krucha, a ewentualne odpadniecie może mieć ostateczne konsekwencje.
 Podejście pod północną ścianę Dachl

Znużeni w końcu docieramy do miejsca, w którym startuje droga i gorąco liczymy na to, że wspinanie po niej warte będzie takiego podejścia.  O 11:50 wbijam się w pierwszy wyciąg. Na początku skała jest krucha i wszystko się rusza, na szczęście co jakiś czas pojawiają się spity i widać, że wyżej będzie już tylko lepiej. Kolejny wyciąg to fajne siódemkowe zacięcie, jakość skały z każdym metrem robi się coraz lepsza, a metrów szybko przybywa. Wydaje się że wyżej będzie już tylko przyjemne zasuwanie w super litej skale. Przychodzi kolej na prowadzenie Karoliny. Zasuwając na drugiego nagle czuję że zaczynam się obsuwać razem ze skałą po której się wspinam, po nogach przelatuje mi blok wielkości szafy i z hukiem roztrzaskuje się w podejściowym żlebie. Okazuje się, że urwałem półkę stanowiskową ze stanowiska, które Karolina pominęła łącząc 2 wyciągi. Dodatkowo robiąc wahadło z zewnętrznej kieszeni plecaka wypada butelka z wodą, co oznacza, że na resztę drogi zostało nam po łyku z praktycznie pustej drugiej butelki. Ta przygoda w połączeniu z dużym obrywem sprzed miesiąca niezbyt dobrze wpływa na psychę. Staramy się zmobilizować i napieramy do góry.
Karolina na jednym z początkowych wyciągów (8-)

Gdzie tylko można łączymy wyciągi w dłuższe, ale często jest to bardzo trudne, bo przebieg drogi jest nieco wyszukany i nie do końca logiczny. Plącze nam się lina, a chwilę pózniej łapię zapych i muszę się cofać. Już wiemy że o dobrym czasie możemy na tej drodze zapomnieć. Niektóre miejsca wskazują, że mogły tam być już obrywy podobne do tego, który przydarzył się nam. Na jednym z wyciągów za 6- Karolina nie jest w stanie ruszyć płytą do góry po spitach (jedyne chwyty to fakery na pół paliczka), w końcu obchodząc ją słabo asekurowalną ryską obok, a długie pętle w spitach mogą wskazywać że obecnie zespoły robią ten odcinek hakowo.



 Musimy się spieszyć bo robi się ciemno. Jedzenie i picie już dawno się skończyło, a przed nami jeszcze sporo wspinania. Udaje się przyspieszyć, mimo to noc zastaje nas jeszcze w ścianie. Ostatnie 3 wyciągi prowadzę z czołówką w kompletnych ciemnościach. Przełożyły się wieczorne sesje treningowe z czołówką na krakowskim Freneyu :) O 23;30 wchodzimy  na szczyt i decydujemy się tam biwakować, bo zejście z Dachlu nie należy do najprostszych orientacyjnie. Noc jest dość chłodna i wieje wiatr, dlatego zaczynamy schodzić jak tylko się rozjaśnia. Grań zejściowa jest naprawdę śliczna, a wschodzące właśnie słońce dodaje jej uroku. Do tego niesamowite formacje skalne, wymycia, depresje, coś niesamowitego! Nawet dobrze że schodzimy jak jest jasno :) W końcu dochodzimy do przełęczy na którą dochodzi Petternpfad – dwójkowa droga wspinaczkowa dla bardziej zaawansowanych turystów. Schodzimy nią w dół do żlebu, gdzie po raz pierwszy od kilkunastu godzin możemy się czegoś napić. Żleb zejściowy to kompletny parch i do tego zniszczony przez obryw z końca maja. W końcu po 26 godzinach akcji docieramy do samochodu. Po podliczeniu wyszło nam 700m wspinania na 23 wyciągach. Do tego podejście jak pod Małego Młynarza i zejście jak z Mięgusza. Całkiem wymagająca wycieczka :)
 
Zachód słońca z północnej ściany Dachl

Po trzech dniach wspinania z rzędu i dłuższej wyrypie dnia ostatniego czujemy się solidnie zmęczeni. Przed następną drogą musimy dobrze wyrestować. Kolejnym naszym celem jest Ursprung des Lichts na północnej ścianie Zinodl. Trudności 9, a łączna długość drogi to 470m. Trudna technicznie, ale względnie łatwo dostępna, a powrót odbywa się zjazdami. Dwa dni pózniej stoimy pod jej startem. Jesteśmy wypoczęci, a przed nami dzień pewnej pogody. Prowadzę pierwsze 4 wyciągi kruchego i mokrego rzęchu i wychodzimy na poziome półki przecinające ścianę.

Początek drogi Ursprung des Lichts

Tam robimy trawers i podchodzimy pod właściwe trudności drogi. Następne wyciągi wymagają już więcej wspinania i zakładania asekuracji. Dobra jakość skały i estetyczne ruchy przeplatają się momentami ze strachem, ale ogólnie można powiedzieć że jest bezpiecznie. No, może z wyjątkiem jednego wyciągu na który według autora drogi warto mieć cama 4 którego nie posiadaliśmy :)

 Ciekawe zacięcie w górnej części drogi (6+)

Sprawnie podchodzimy pod dwa ostatnie wyciągi, które stanowią o głównej trudności drogi. Pierwszy z nich to ciągowe 9- . 50m przewieszonej płyty po dobrych chwytach, na których znajduje się 6 spitów. Pomimo zabrudzonych i mało widocznych chwytów Karolina robi go onsajtem i do tego trudniejszym wariantem bo nie zauważa stanowiska i musi wykonać trawers z obniżeniem. Do końca zostaje już tylko jeden wyciąg o trudnościach 9 i sześciu spitach na 50m. Kilkumetrowy runout w terenie 7+, siłowy bald w przewieszonym zacięciu przy spicie, a następnie 40m terenu za  8+ z mieszaną asekuracją i nieco psychiczną końcówką. Spadam w cruxie i chwilę zajmuje mi znalezienie optymalnych dla mnie patentów. Przechodzę z blokami wyciąg do końca i zostawiam asekurację dla Karoliny. Nie jestem pewien czy pokonam go w drugiej próbie. Czuć już zmęczenie po 400 metrach wspinania. Kolej na próbę Karoliny. Podchodzi pod kluczowe miejsce, pięknie walczy i po chwili trzyma już dobrych chwytów w rysie powyżej cruxa. Krzyczę jej wszystko co zapamiętałem z tego wyciągu i dopinguję. Rysa na dłonie, kilka zgięć w przewieszeniu, znowu rysa, a potem płyta po małych chwytach zakończona siłową końcówką i dużym runoutem. Naprawdę wspinaczkowy i wymagający wyciąg! Po chwili słyszę komendę „mam auto”. Udało się! Zjazdami wracamy na półki, z których powrót nie jest już tak prosty. Trzeba wykonać zjazd przed wodospad, trawers, kolejny zjazd, trawers z podejściem i jeszcze jeden zjazd. O godzinie 22 jesteśmy na szlaku, godzinę pózniej przy samochodzie. Dzień z pewnością można zaliczyć do udanych :)

 Karolina na wyciągu 9- pokonanym OS

Prognozy na następne dni zapowiadały codzienne burze, więc tą drogą postanowiliśmy zakończyć wspinanie w rejonie i przejechać w skały.
Tak upłynął nam tydzień w Gesause, na brak wrażeń nie mogliśmy narzekać. Jest to bardzo ładne miejsce i warte odwiedzenia. Północne ściany wraz z długimi podejściami  i skomplikowanymi zejściami budzą grozę, a jednocześnie przyciągają wzrok i kuszą swoim pięknem. Pomimo niewielkiej wysokości tutejszych szczytów, sporo jest długich dróg, a doliczając wspinaczkowe podejście pod ściany można uzyskać prawdziwą alpiniadę. Wspólnie z Karoliną tworzyliśmy zgrany i dobrze uzupełniający się zespół, co zapewniło nam wysoką skuteczność na wybranych drogach. Sporo się od siebie nauczyliśmy, a zdobyte doświadczenia i przewspinane metry dobrze wpłyną na dalsze wakacyjne plany. Duże ściany czekają!

Michał Czech


środa, 30 marca 2016

Wyjazd "na lody"

-Nie ten dajcie na spód!
-To na górę!
-Uwaga, tam są jajka!
Tak właśnie zaczęła się nasza lodowa przygoda. Jest wieczór 23 lutego- ruszamy z Wrocławia do Kanderstegu, przynajmniej taki mamy plan… W skład ekipy wchodzą: Wojtek Taranowski, Zuzia Banaś, Paweł Migas oraz nasi starsi koledzy Jacek Czech i Adam Bielecki. Samochód jakimś cudem udało się domknąć, jednak nasza radość nie trwała długo. Na granicy niemieckiej znów musimy pakować się od nowa- celnicy nie odpuścili póki ich oczom nie ukazało się dno bagażnika. Może załadowany po dach seat Alhambra nie wzbudził ich zaufania?
Szwajcaria wita nas o świcie, trochę zmęczeni po podróży udajemy się na rekonesans. Już na pierwszy rzut oka widać, że z lodem może być krucho. Aż trudno uwierzyć, że w środku alpejskiej zimy nie ma ani jednego lodospadu. Pozostaje nadzieja że wyżej będzie lepiej.  Korzystając jeszcze z paru godzin słońca po przyjeździe udajemy się w  położony naprzeciwko hotelu rejon drytoolowy.  Jest tam niemal jak na ściance wspinaczkowej- chwyty oznaczone są różnymi kolorami. Trochę się poruszaliśmy, ale przecież nie po to jechaliśmy tyle kilometrów.
Drugiego dnia pełni nadziei udajemy się nad wyżej położony rejon Oeschinensee. Po godzinie podejścia nie udaje nam się znaleźć ani jednego lodospadu. W akcie desperacji ćwiczymy lodowy bouldering =). Po powrocie do hotelu wystarczyło parę telefonów i maili-dowiadujemy się, że jedyny rejon w Szwajcarii gdzie jest choć trochę lodu to dolina Sertig położona niedaleko Davos. Decyzja jest prosta- jutro rano ruszamy. Wieczór spędzamy na szkoleniu przeprowadzonym przez Jacka oraz słuchamy opowieści z gór wysokich.
Podejście pod lodospady w Sertig (fot.W. Taranowski)

Udało się!!! Trzeciego dnia wyjazdu w końcu znaleźliśmy lód. Sertig oferuje trzy lodospady każdy ma ok. 100m. Warunki są nie najgorsze. Wspinamy się w dwóch zespołach: Adam z Jackiem oraz  Wojtek, Zuzia i Paweł. Po przyjeździe udaje się poprowadzić tylko jedną z trzech linii wycenioną na WI3+, prowadzi ją Zuzia.  Następny dzień należy w całości do chłopaków. Najpierw Wojtek idzie na pierwszego i przechodzi kolejną drogę z  dość dudniącym wyciągiem (też za około WI3+). Pawłowi przypada jedna z piękniejszych linii. Niestety  sektor nie jest zbyt duży, trzeciego dnia wspinaczki udaje się go wyzerować. U lokalnych wspinaczy potwierdzamy informację że okoliczne  lodowe miejscówki po prostu nie istnieją.  Podejmujemy trudną decyzję o powrocie do kraju. Robi się coraz cieplej i wszystko zaczyna płynąć,  nie mamy noclegu na kolejną noc- nie ma sensu zostawać.
Mimo trudnych warunków udało się „co nieco” powspinać, dzięki szkoleniom i poradą Jacka i Adama poznaliśmy tajniki poruszania się w lodzie- dziękujemy! Oczywiście wyjazd nie doszedł by do skutku gdyby nie wsparcie PZA za które jesteśmy wdzięczni.

                                                                                               Zuzia Banaś
Zespół w komplecie (fot. A. Bielecki)