piątek, 28 września 2012

Trad Climbing Meeting in Adršpach by GM PZA


Piskovec nie gryzie- to hasło znane jest w niektórych środowiskach wspinaczkowych od dawna. O ile w łódzkim środowisku często dotyczy oswojonej Hejszowiny, to tym razem musieliśmy się znów oddać refleksji nad sloganem. Nadeszło do nas zaproszenie z Czech na Traditional Climbing Meeting in Adršpach. Nazwa imprezy jest jednocześnie jednoznacznym określeniem tego co nas czekało- wspinanie w Adršpachu po drogach nie tylko tradowych, ale też tradycyjnych (czyt. klasycznych). Znając różne historie ze wspinania w piachach, wiedzieliśmy czego można się spodziewać w Adrze- nie jest to "sportowy Labaczek", nie jest to Hejszowina- poligon rozgrzewkowy w piachach Polaków. Czekał nas tydzień weryfikacji umiejętności poruszania się w formacjach rysowych i rysopodobnych (sprawne przejście z off-width'u w komin i znów w off-width wielce pożądane), ale również poznania swojego mentalnego "sharp endu".
W uszach wciąż brzeczą historie i wspomnienia Doświadczonych w piaskowcu, a ja z Adasiem (będącym u kresu rekonwalescencji stopy) pędzimy w stronę Wrocławia, gdzie czekają na nas Damian Czermak, zaznajomiony z realiami wspinania w czeskim piaskowcu najlepiej z nas; Karolina Kozera oraz nie będący członkiem Grupy Jędrzej Baranowski. W takim składzie kierujemy się w stronę małej miejscowości przy granicy czesko- polskiej. Docieramy do pensjonatu o trudnej do zgadnięcia nazwie Adršpach, gdzie oczekujemy razem z gospodarzami na gości z innych krajów. Tego samego wieczora spotykamy się wszyscy w restauracji Skalne Miasto. Mieszanka narodowości, języków i doświadczeń- Czesi, Holendrzy, Finowie, Szwedzi, Belg, Rumuni i my. Przywitani knedlami z gulaszem i piwem (tudzież Kofolą) dowiadujemy się, że celem meetingu, oprócz oczywiście spotkania wspinaczy z rożnych krajów, jest poznanie specyfiki wspinania w piaskowcu i ukazanie, że nie jest to "crazy climbing". Pokaz slajdów i film, zaprezentowane przez gospodarzy, o ile spełniły pierwszy z zamiarów, o tyle kompletnie zaprzeczyły drugiemu.
Jump!
Pierwszy dzień zaczęliśmy w rejonie Křížový vrch. Przyjemne wspinanie, o sportowym profilu (wpinki gęsto, co 5-8 metrów) okazało się preludium do drugiej części dnia. Radek Lienerth, który był współorganizatorem i przewodnikiem, zabrał nas do Adršpachu na "typical, classic chimney". Fakt pójścia na drugiego całej drogi nie był bynajmniej ujmą; od każdego z nas wymagał pełnego zaangażowania fizycznego i psychicznego. Końcowy off-width mimo, że krótki, spowodował pojawienie się kropli potu (których tym razem nie powstrzyma magnezjowanie- nie stosowane, zwłaszcza na łatwych i starych drogach). Teraz już łatwo: 2-metrowy skok na drugą wieżę, wpis do książki szczytowej, zjazd na dół i pakowanie szpeju. Zrozumieliśmy czego się spodziewać w ciagu kolejnych dni. Drogi, których pierwsze przejścia miały miejsce w okresie międzywojennym (jak oni to robili?); ringi równie daleko pod Tobą, co przed Tobą; węzełki, wymagające zaklęcia "siądź i zostań" i ciągle przyspieszone bicie serca (wspinacz martwi się o swoje życie, asekurant o życie wspinacza)... Kolejny dzień kończy się obtarciami od szyi po kostki oraz zakwasy w tak niewspinaczkowych partiach ciała jak część łydki, lewy pośladek, prawy triceps i... głowa? Przeżycia w ciągu dnia powodują zmęczenie w ośrodku mózgu odpowiedzialnym za instynkt samozachowawczy i wywołują coś, co nazwałbym "zakwasem mentalnym". Jednak negatywne odczucia równoważy, wręcz niweluje, świadomość pokonania paraliżu tuż pod ringiem, odnalezienie patentu na przejście 5 metrów off- widthem i dotarcie na wierzchołek. Kilka metrów kwadratowych, puszka szczytowa, wspaniały widok na setki kolejnych wież, na które chciałbyś kolejno przeskakiwać- to wszystko spotka Cię po tych kilkudziesięciu metrach walki. W takiej właśnie chwili wiesz, że było warto i że "przodkowie" w 1935 prawdopodobnie czuli to samo. Zaczynasz rozumieć frazę Traditional Climbing in Adršpach.
Typowe formacje Adru, w akcji Damian
Kolejne dni przynoszą setki podobnych odczuć, Twoje emocje niczym chorągiewka, z panicznego strachu przeradzają się w entuzjazm, nierzadko euforię. Patenty i podpowiedzi od lokalsów mogą wydać się początkowo co najmniej rodzące obawy. Młody Kuba z uśmiechem krzyczy: wychodzisz nad ostatniego ringa do krawędzi wierzchołka "and jump"! To ma być żart? Radek krzyczy do Ciebie z wieży obok: "one hard step and then it's really easy"! Only one? Tomaš mówi, że "smyčki" da się osadzić, ale nie będą potrzebne. "Chyba jednak wezmę".
Coś się jednak zmieniło. Minęło kilka dni, za sobą mamy kilkaset metrów przewspinanego piaskowca i wiele westchnień w stylu "znów się udało- żyjemy". Węzełki zaczęły siadać bez zaklęć, a ringi stały się odrobinę bliższe. Estetyka dróg konkuruje z najlepszymi rejonami na weście, nierzadko wygrywając ten pojedynek. Zatem może to nie jest tylko crazy climbing? Być może warto czasem zacisnąć zęby i naprzeć do kolejnego "kruha"? Z pełną odpowiedzialnością stwierdzam, że warto!
Meeting był świetną inicjatywą, pozwolił poznać ludzi z różnych krajów i ich podejście do wspinania. Przede wszystkim był szansą na wspinanie z lokalsami, których patenty są przydatne, często kluczowe do bezpiecznego i szczęśliwego zakończenia każdego dnia. Pokazy slajdów i filmów z całego świata, ze szczególnym uwzględnieniem piachów w wykonaniu Tomaša Sobotki dały nam do zrozumienia, że kilka wyjazdów na west można porównać do niedzielnego wypadu na działkę pod Łodzią- zwiedzanie świata zaczyna się duuużo dalej! Prelekcja Igora Kollera, natomiast, pozwoliła zrozumieć jak to "drzewiej bywało" oraz skąd te dziwne piaskowcowe zasady... Pomijając fakt, że porównanie ówczesnych wyczynów do dzisiejszych stawia nas, MŁODYCH, w rzędzie sportów ekstremalnych między szachistami a dziećmi na placu zabaw. Reasumując Traditional Climbing Meeting był świetną imprezą, z zadatkami na kontynuację w kolejnych latach. I obyśmy mieli szansę tam dotrzeć. A Ty kiedy jedziesz do Adru?

Specjalne podziękowania należą się:
Polskiemu Związku Alpinizmu, który zainicjował oraz sfinansował nasz pobyt i udział w Meetingu.
Radkowi Lienerthowi, Zbyškowi Česenkowi- organizatorom Meetingu.
Kubie Rak, Tomašowi Sobotce i innym przewodnikom, którzy prowadzili nas w najlepsze miejscówki w Adrze.
Adr na sportowo

Smyčki- węzełki
Kruh- ring

Jakub Ciemnicki, ŁKW GM PZA
fot. Adam Wójcik, ŁKW GM PZA


A do kruha wciąż daleko...







środa, 26 września 2012

Sprawozdanie z II spotkania w Tatrach


W dniach 29.08-2.09 odbył się kolejny etap szkolenia Grupy Młodzieżowej PZA. Spotkanie odbyło się w dolinie Rybiego Potoku, szkolenie prowadzili wspólnie Adam Pieprzycki oraz Robert Rokowski. Z względu na liczne wyjazdy, kontuzje i sprawy osobiste w szkoleniu wzięła udział tylko część ekipy:

  • Karolina Kozera, Klub Wysokogórski Jastrzębie 
  • Olga Niemiec, KS Korona Kraków
  • Jakub Ciemnicki, Łódzki Klub Wysokogórski
  • Mateusz Szmajda, Uniwersytecki Klub Alpinistyczny 
  • Krzysztof Korn, Klub Wysokogórski Zakopane
  • Michał Seweryn, Klub Wysokogórski Kraków   
  • Piotr Wierzyk, Wrocławski Klub Wysokogórski 

Pierwszego dnia działaliśmy w trzech zespołach na Żabim Mnichu (Wierzyk-Seweryn, Pieprzycki-Rokowski, Ciemnicki-Szmajda). Wszystkie zespoły pokonały drogę Wilczkowskiego VI. Należy podkreślić, że Michałowi Sewerynowi prowadzącemu pierwsze wyciągi udało się niezwykle sprawnie ominąć dwa duże odstrzelone bloki skalne, których nie było na drodze w ubiegłym roku. Bloki te stwarzają duże niebezpieczeństwo dla kolejnych zespołów (znajdują się w linii stanowiska), należy zwrócić szczególną uwagę przy powtarzaniu tej drogi.

Ostatnie wyciągi Wilczkowskiego fot. P.Wierzyk

Naszym następnym celem była droga Surdela na wschodniej ścianie Mięguszowieckiego Szczytu. Również działaliśmy w trzech zespołach, tym razem trójkowych (Korn-Kozera-Rokowski, Ciemnicki-Wierzyk-Pieprzycki, Seweryn-Szmajda-Chmiała). Tego dnia instruktorzy zapewnili nam wiele ciekawych przygód, rozpoczęliśmy długim podejściem z problematyczną asekuracją (150m terenu II na żywca). Drogę Surdela V+ z bardzo interesującym kominem Kiszkanta wszystkie zespoły pokonały OS, ostatnie wyciągi w kruchym terenie pokonaliśmy wspinając się symultanicznie. Z wierzchołka przeszliśmy granią do Hińczowej Przełęczy, dalej w dół „ścieżką” do Moka.

Wygodne stanowisko pośród pionowych traw Zerwy fot. A. Pieprzycki

 Kolejnym celem była Kazalnica, do pomocy w szkoleniu zaangażował się Piotr Xsięski. Dzięki temu ponownie działając w trójkowych zespołach z instruktorami udaliśmy się na Schody do Nieba VI+ (Korn-Kozera-Rokowski, Ciemnicki-Wierzyk-Pieprzycki) oraz Warianty Małolata VI+  (Seweryn-Szmajda-Xsięski). Wspinaczka na obu drogach odbyła się bez żadnych incydentów. Drogi zostały pokonane czysto, lecz podczas zejścia do Taboru pogoda zaczęła się psuć.

Wzorowe prowadzenie liny w wykonaniu Kuby Ciemnickiego fot. P.Wierzyk

Ze względu na złe prognozy czwarty dzień szkolenia przeznaczony został na autoratownictwo. Nauczyliśmy się: odwieszania ciężaru partnera na stanowisku, podciągania metodą U oraz flaszencugiem, przepuszczenia węzła przez przyrząd, zjazdu przez węzeł, podchodzenia po linie, zjazdu z partnerem, odblokowywania przyrządu itp.
Po czterech intensywnych dniach i niepewnej pogodzie, ostatni dzień spędziliśmy na Mnichu. Zespoły (Ciemnicki-Seweryn-Pieprzycki, Korn-Kozera-Rokowski) zrobiły razem drogę Hobrzańskiego VII- . Zespół pierwszy przeszedł później Kosińskiego VII/+ a zespół drugi dokończył wspinanie do półek drogą Międzymiastową VI+ . Oba zespoły wyszły na pik i zjechały pod ścianę. 


Michał Seweryn na szczycie Żabiego Mnicha fot. P.Wierzyk


Oprócz wspinania i kursu autoratownictwa wieczorami na taborze odbywały się wykłady prowadzone przez Adama i Roberta. Adam przybliżył nam topografię Tatr, poruszył również kwestie logistyczne. Teraz już wiemy gdzie jest najlepsze wspinanie latem a gdzie zimą, którędy podchodzić i którędy schodzić, gdzie spać a gdzie lepiej nie. Robert z kolei skupił się na przekazaniu nam jak największej ilości tajników sprzętowych, omówiliśmy rodzaje stanowisk, taktykę wspinaczki, prowadzenie liny oraz inne ciekawe patenty.





Podsumowując, szkolenia tatrzańskie należy uznać za udane. Każdy z nas jest w stanie samodzielnie działać w Tatrach, posiadamy umiejętności i wiedzę pozwalającą do wyjścia z sytuacji awaryjnych. Jesteśmy ogromnie wdzięczni całej kadrze uczestniczącej w naszych szkoleniach za to, że podzielili się z nami swoją wiedzą i doświadczeniami. Dziękujemy.


Piotr Wierzyk

wtorek, 4 września 2012

Sprawozdanie z letniego pobytu w Chamonix 2012

Ostatnimi czasy zapanowała moda na dość szczegółowe relacje z wypraw z różnych zakątków świata. Nam, jako przyszłym celebrytom, wypada podążać za najnowszymi trendami. Jasną sprawą jest, że przyszłe gwiazdy alpinizmu muszą dbać o swój image i być fashionable! W tym miejscu wyrażamy wyrazy ubolewania, że nasze sprawozdanie z pobytu w Chamonix będzie jedynie dwustronicowe. Widocznie do ideału nam jeszcze sporo brakuje, ale na szczęście mamy czas! Pisanie jest bardziej skomplikowane niż wspinanie.

1. Dojazd

Pierwsi członkowie wyprawy wyruszają rankiem 26 lipca 2012 z Krakowa. Mijając Warszawę, Mińsk Mazowiecki, znów Warszawę, Poznań, Monachium, zataczając ślad na mapie na kształt pytajnika po centralnej Europie dojeżdżają do Chamonix. Ostatecznie po przejechaniu 2200 km i 38 godzinach podróży u stóp Mont Blanc stawiają się Maciek Kowalczyk, Sławek Szlagowski, Krzysiek Korn oraz Piotr Sułowski.

2. Działalność górska

Skrupulatnie i profesjonalnie przygotowany plan działalności górskiej obejmował w pierwszej kolejności rozwspinanie oraz wstępną aklimatyzacje na Envers des Aiguilles. Ostatecznie dwa niezależne zespoły działały tam przez 5 dni, pokonując każdy po 4 drogi, wśród których na wyróżnienie zasługują Tout va Mal na Aguille do Roc(3409m) oraz 850-metrowa Le Soleil a rendez-vous avec la lune na Greponie(3482m).

Za rok idziemy tam! Zimą! fot. S.Szlagowski

Cała czwórka na szczycie Grepona jeszcze nie spodziewając się 10-godzinnych zjazdów. fot. S.Szlagowski

Po powrocie do Chamonix, podczas gdy Piotrka oraz Krzyśka prześladuje przeziębienie, dwójka pozostałych wspinaczy - Sławek wraz z Maćkiem wyruszają na  Valle Blanche. W czasie ich trzy dniowego pobytu na lodowcu zespół decyduje się na drogę Bonatti-Ghigo na Grand Capucin(3838m). Własne warianty oraz mokra skała zmusiła chłopców by ostatecznie drogę pokonali w stylu praojców(A0).

3 sierpnia pod Mont Blanc pojawia się Janek Sołyga wraz z Karoliną Kozerą. Zespół następnego dnia rozpoczyna podejście na Igły od południowej strony, by podczas kilkudniowego pobytu odnotować w kapowniku drogę Pedro Polar na Aiguille de Roc oraz wspomnianą wcześniej Tout va Mal.

Dni restowe były świetna okazją do(wreszcie) normalnego wspinania. fot. W.Ryczer(www.wojciechryczer.com)

13 sierpnia meteorolodzy prognozują kilka dni dobrej pogody panującej nad masywem Mont Blanc. Tę szanse postanawiają wykorzystać Janek Sołyga wraz z Piotrkiem Sułowskim, jeszcze tego samego dnia wyjeżdżają kolejką na Aiguille du Midi. Pierwszy dzień zespół poświęca na aklimatyzację oraz rekonesans. Drugiego dnia pobytu na Valle Blanche z powodu porywistego wiatru chłopcy decydują się na pokonanie krótkiej drogi Contamine na nieopodal ległej ściance Aiguille du Midi(3842m). Po przymusowym odpoczynku(krótkie załamanie pogody) tarnowsko-warszawski zespół postanawia zmierzyć się z alpejskim klasykiem – około 1200 metrowym(długość drogi; 30 wyciągów, 150 metrów terenu na lotnej asekuracji oraz ok. 100 metrów w kopule szczytowej solo) filarem Gervasuttiego na wschodniej ścianie Tacula(4248m). Dzięki dostatecznej ilości czerwonych krwinek w organizmie oraz mało mixtowych warunków w ścianie droga zostaje pokonana dość sprawnie. Zespół melduje się na szczycie przed godziną 17.00(tego samego dnia). Dwa dni później Janek wraz z Piotrkiem przechodzą niemal 500-metrową drogę Toboggan na Filarze Trzech Punktów.

GM and Friends na Valle Blanche.  fot. W.Ryczer (www.wojciechryczer.com) 
Jedna z wielu atrakcji wschodniej ściany Tacula. fot. J.Sołyga

"It was so easy, dude!" rzekł Jan na tle filara Gervasuttiego. fot. P.Sułowski

22 sierpnia, mimo niepewnej pogody, zespół optymistów w składzie Janek Sołyga, Piotr Sułowski oraz Karolina Kozera postanawiają dołączyć się do dwójki warszawskich oldboy’ów – Wojtka Ryczera oraz Michała Dziedzica(obydwoje UKA) planujących wspinaczkę na Moim Hiszpańskim Sercu na Petit Jorasses. Po przejściu kilku wyciągów obfite opady atmosferyczne zmusiły wspinaczy do rozpoczęcia zjazdów do podstawy ściany.

Janek jedną nogą na Moim Hiszpańskiem Sercu, Petit Jorasses. fot. W. Ryczer(www.wojciechryczer.com)
Droga nie padła, ale przynajmniej foty są! fot. W. Ryczer(www.wojciechryczer.com)

Podczas gdy okres pobytu nieubłaganie zbliża się ku końcowi, w ostatnie możliwe okno pogodowe próbują wstrzelić się Janek z Piotrkiem. Tym razem pada na najbardziej znany(przynajmniej w Krakowie) filar z masywie – Freney. Do Włoch stopowiczów zabiera architektem z okolic Mediolanu. Po dyskusjach na temat mikropaleontologii i antropozofii jegomość postanawia zboczyć ze swojej trasy i podrzucić młody zespół do Val Veni. Wykorzystując patent podchodzenia w nocy po lodowcu Brouillard(patent zdecydowanie oszczędza zdrowie psychiczne) w biwaku Eccles wspinacze lądują przed 5 nad ranem. Pomimo nadziei milionów i tysięcy zaciśniętych kciuków za drugie klasyczne, z powodu fatalnych prognoz zespół nie decyduje się na rozpoczęcie wspinaczki. Szybkie zejście oraz niezwykły talent Janka do łapania stopa umożliwia wspinaczom oglądanie załamania pogody już z własnego namiotu.
Dwa dni później ci sami panowie, jako ostatni z całej ekipy opuszczają Francję.

"A miało być tak pięknie" rzekł Jan na tle filara Freney. fot. P.Sułowski
3. Podziękowania

Dla Kuby Radziejowskiego i Maćka Ciesielskiego za pomoc merytoryczną przed wyjazdem.
Dla Marcina „wujka dobra rada” Rutkowskiego za bycie wujkiem dobra rada i wspólne wspinanie.
Dla naszej Matki – Polskiego Związku Alpinizmu, bez której nie doszło by do tego wyjazdu.
I dla wielu, wielu ludzi w Chamonix i w Polsce dzięki którym udało nam się przeżyć na obczyźnie bez uszczerbku na zdrowiu.

Karolina w ścianie Petit Jorasses. fot. W.Ryczer(www.wojciechryczer.com)


4. Wykaz przejść

Sławek Szlagowski – Maciek Kowalczyk
Le Marchand de Sable, Tour Rouge, 6a+ RP, 280m
Tout va Mal, Aiguille de Roc, 6c+ OS, 500m
Le Piège, Tour Verte, 6b+ RP, 200m
Le Soleil a rendez-vous avec la lune, Grépon, 6a+/b Fl, 850m, 12h
Voie Bonatti-Ghigo (start war. Po-éticomania), Grand Capucin, 6c+ A0, 350m
Arête des Cosmiques, Aiguille du Midi, 4a RP, 200m (wspólnie z M.Rutkowskim)

Sławek Szlagowski + tow.
Guy Anne L'insolite, Première pointe des Nantillons, 6a+ OS, 400m
Subtilités Dülfériennes, Aiguille de Roc, 6a+ RP, 500m
Les Fleurs du Mal, Deuxième Pointe des Nantillons, 6b+ OS, 450m
Voie des Suisses, Grand Capucin, 6b A1, 300m

Jan Sołyga – Karolina Kozera
Pedro polar, Aiguille de Roc, 6b OS,350m
Tout va Mal, Aiguille de Roc, 6c+ OS, 500m

Krzysztof Korn – Piotr Sułowski
Guy Anne L'insolite, Première pointe des Nantillons, 6a+ OS, 400m
Children of the Moon, Aiguille de Roc, 6a OS, 300m
Le Piège, Tour Verte, 6b+ Fl, 200m
Le Soleil a rendez-vous avec la lune, Grépon, 6a+/b OS, 850m, 12h

Jan Sołyga – Piotr Sułowski
La Contamine, Aiguille du Midi, 6c OS, 200m, 3,5h
Pilier Gervasutti, Mont Blanc du Tacul, 6a OS, 800m(1200m), 11h do szczytu
Toboggan, Pilier des Trois Pointes, 6b OS(1*A0-wahadło),  470m, 6h

Podsumował Piotr Sułowski

Sesja zdjęciowa na zamówienie czasopisma Men's Health. Jan będzie twarzą października. fot. W.Ryczer (www.wojciechryczer.com)