piątek, 13 kwietnia 2012

Łowcy Filarów - subiektywna druga relacja z Verdonu

Po 13 godzinach od rozpoczęcia zjazdów, wiszę w stanowisku pod ostatnim wyciągiem Karin's line. Nadwyrężone biodra i obolałe plecy co chwilę przypominają o 2 tygodniach spędzonych w uprzęży na niewygodnych wiszących stanach verdońskich pionów. Właśnie stoczyłem długą walkę z najtrudniejszym wyciągiem drogi, na którym dałem z siebie kompletnie wszystko i niestety przegrałem. Odwodnienie spowodowane nie zabraniem w ścianę wystarczającej ilości wody sprawia, że odchodzę od zmysłów. Dobrze, że chociaż to pieprzone słońce dawno już zaszło. Stopy mam już tak obolałe, że na każdym stanowisku rozlega się głośne "O Jezuuuuuu!" za każdym razem kiedy zakładam i zdejmuję buty wspinaczkowe. Nagle czuję dziwne szczypanie w kostki i okazuje się, że stoję w mrowisku... Tak samo odwodniony Raju powoli urabia ostatni wyciąg, najtrudniejsze 6a po jakim kiedykolwiek się wspinałem. Lina powoli się kończy. "Proszę Raju, krzyknij już to auto, nie dam rady teraz iść symultanicznie..." cedzę przez zęby do siebie. Po chwili dociera do mnie upragniona komenda, zdejmuję stan i zaczynam ostatnią drogę przez mękę. A najbardziej absurdalne w tym wszystkim jest to, że jakoś cholera strasznie mi się to wszystko podoba. Czy to już jest masochizm?

Sen 1 - Démon

"Śmiałkiem jest ten, kto podejmuje decyzje wbrew obawom, ten, kogo na każdym kroku nękają demony, kogo nurtują rozterki, czy ma rację czy nie. A mimo to działa."

Cała zima spędzona na panelu. Ciężkie, długie treningi, często dwa razy dziennie, a ja znów spadam z 6b. Nie żeby mnie to jakoś specjalnie dziwiło. W sumie wspinam się już na tyle długo, że powinienem się do tego przyzwyczaić. W końcu to pierwszy wyjazd w skały po zimie, a w dodatku kilka osób ostrzegało mnie, że Verdon nie należy do łatwych rejonów i za darmo tu nie dają. Dodatkowo oferuje bardzo specyficzne, techniczne i nieewidentne wspinanie, do którego trzeba się przyzwyczaić.

Zachmurzone niebo i silny wiatr sprawiają, że po około czterech przechwytach nie czuję już palców. No cóż... wielki wąwóz wyżłobiony przez tę małą rzeczkę płynącą w dole nie przywitał nas z otwartymi ramionami. Ale nie czas na szukanie wymówek. Trzeba się wydostać z tej dziury. Sam już nie wiem, czy fakt, że wspinanie zaczyna się od góry jest zaletą czy wadą. Bo kiedy już zjedziesz do początku drogi, to musisz wyjść na górę. Lekkie obciążenie na psyche jest. W końcu jednak ze skostniałymi palcami dochodzimy na wierzchowinę. Styl w tym momencie mamy w głębokim poważaniu, dlatego koniec końców na dwóch wyciągach mamy AF. Ostatnie metry drogi urabiamy symultanicznie, bo po połączeniu dwóch ostatnich wyciągów brakuje mi kilku metrów liny do stanowiska. Kuba i Piotrek 100 metrów dalej przeżywają podobne rozterki i próbują umęczyć jakieś 6b+. Ja z Rajem zastanawiamy się czy nie spróbować jeszcze jednej drogi, ale silny podmuch zimnego wiatru uderzający nas za każdym razem kiedy zaglądamy do dziury skutecznie nas demotywuje. Postanawiamy więc poszukać mojego znajomego hajlajnera z Niemiec Christiana, który miał być w Verdonie już od około tygodnia. Kiedy pakujemy sprzęt na parkingu przy Belwederze, mija nas samochód wypełniony ubranymi w puchówki ziutkami. Po chwili zatrzymuje się i z za zakrętu wyłania się pokryta dredami głowa uśmiechniętego Chrisa. Oznajmia mi on, że pogoda do tej pory była super, ale prognozy są kiepskie, więc ściągnęli wszystkie taśmy i zmywają się do Montpellier. Heh... nie ma to jak idealne wyczucie czasu.

Adrian Chmiała na czwartym wyciągu Demona

Po kilku dniach budzimy się przy bezchmurnym niebie. Szron pokrywający trawę i samochód zapowiada, że dzień będzie ciepły. Już poprzedniego dnia wybraliśmy z Rajem cel - sześciowyciągową drogę Démon. Raju, który wspinał się już w Verdonie dwukrotnie, jeszcze przed wyjazdem wspominał mi o niej: "wiesz, jest taka droga idąca pięknym filarem... fajnie by było ją zrobić." Nauczeni poprzednimi przygodami, nie nastawiamy się na onsajtowe szaleństwo, ale postanawiamy siedzieć na drodze tak długo, aż zrobimy ją czysto. Dwa kluczowe wyciągi (7a+ i 7a) chcemy poprowadzić oboje, resztę na zmianę. Przy zjeździe spotykamy trójkę Anglików z Yorkshire, którzy łapią się za głowy, gdy słyszą, że przyjechaliśmy z Polski samochodem. Wygodnisie...
Znalezienie drogi nie sprawia nam problemów i po dłuższej chwili i przedarciu się przez pierwszy łatwy wyciąg, stoimy pod kluczowymi trudnościami - techniczne dojście po rajbungu i kilkumetrowy balderek w lekkim przewisie po małych ale pozytywnych chwytach nie puszcza nas jednak szybko i zarówno ja jak i Raju potrzebujemy trzech prób na poprowadzenie tego wyciągu. Kiedy wpinam się do stanowiska, w końcu pierwszy raz na tym wyjeździe czuję, że się wspinam i zaczynam rozumieć tę skałę. Humor i napinka wzrastają. Raju dochodzi do mnie, po czym prowadzi wyciąg za 6b+, doprowadzający do kolejnego kluczowego odcinka. Słońce już zaszło za filar i cień zmusił nas do wyciągnięcia shelli i stanowiskowego primalofta. Nie ostudza to jednak naszego zapału. Plan jest prosty - ja idę OeSem, Raju Flashem, potem szybkie dwa wyciągi po gratach i jedziemy do La Palud na piwo. Rzeczywistość jednak jak zwykle okazuje się zgoła odmienna. Moja onsajtowa próba kończy się już na pierwszym kruksie z trzech, jakie oferuje ten dość długi wyciąg. Czujne, wymagające wspinanie po wampirkach doprowadza do końcowej wybierającej przewieszki po krawądkach. W drugiej próbie, po jednej z największych walk w moim życiu, wpinam się do górnego stanowiska. "Ty vole... za darmo tu nie dają, o nie..." myślę sobie. Raju także stacza heroiczną walkę, ale niestety spada z klam pod łańcuchem. Przed nami jeszcze dwa wyciągi i robi się ciemno, dlatego rezygnuje z kolejnej próby. Ja, nakręcony po przejściu, chętnie prowadzę ostatnie szóstkowe wyciągi z czołówką. Co ciekawe, Gdy wspinasz się po ciemku, runouty pomiędzy wpinkami nie są w ogóle straszne. Ekspozycja za tobą zanika w ciemności i koncentrujesz się tylko i wyłącznie na chwytach i stopniach, które oświetla czołówka. Po prostu idealne skupienie osiągnięte bez najmniejszego wysiłku. Dziwne, jak trudno czasem wejść w ten stan gdy jest jasno...

Sen 2 - L'ange en décomposition

"- Anioły, które zostały wyrzucone z nieba, muszą stać się demonami. Zgadzasz się z tym, prawda?
- To jest tylko sen, z którego nie chcę się obudzić..."

Właśnie wiszę na stanie po przejściu pierwszego wyciągu legendarnej drogi na jednym z wielu pięknych filarów w Verdonie. Długi równy wyciąg po dziurkach i ekscytujące runouty sprawiły, że odlatuję na naturalnych narkotykach stworzonych przez mój mózg. W tym momencie dokładnie rozumiem dlaczego to robię, choć nie potrafię w żaden sposób tego zdefiniować. Jedyna czynność, na której jestem w stanie się skupić to wybieranie liny dochodzącemu do mnie z plecakiem Rajowi. Idealna obecność...
Filar L'ange w całej okazałości
Większość wkręconych we wspinanie osób, przeglądających nałogowo wspinaczkowe filmy na youtube na pewno natrafiło na klip pokazujący Alaina Roberta, który przechodzi tę drogę na żywca. Kiedy zjeżdżałem tym niesamowicie eksponowanym filarem do pierwszego stanowiska, jedyna myśl, jaka mi przyszła do głowy, to że ten Franol jest nieźle popierdzielony. To nasze pierwsze podejście do drogi, które miało być szybkie i sprawne. Pogoda jednak nie była naszym sprzymierzeńcem i silny, zimny wiatr skutecznie dawał nam się we znaki, momentalnie nas wychładzając. "Miała być słoneczna Prowansja, a jest pieprzona Patagonia..." pomyślałem. Zdrętwiałe palce puszczają kruksowe chwyty na kluczowym wyciągu. Dajemy sobie z Rajem jeszcze po próbie i kiedy znów po wykonaniu kilku przechwytów kompletnie nie czuję palców, stwierdzam, że to bez sensu. AeFujemy więc na kluczowym wyciągu, a ja przechodzę jeszcze onsajtem wyjściowy odcinek.


Rano po przejściu Demona budzi mnie palący ból gardła. Tak, tylko tego mi potrzeba, żeby na początku wyjazdu zachorować. Przeklinam w myślach swój mało odporny organizm. Po przyjęciu jednak kilku tabletek i wypiciu kawy, czuję się nieco lepiej, postanawiamy więc uderzyć na L'ange jeszcze raz. Jednak kiedy odcina mnie w kruksie na pierwszym wyciągu, który kilka dni wcześniej spokojnie przeszedłem w pierwszej próbie, wiem, że coś jest nie tak. Druga próba kończy się 8-10 metrowym lotem nieco wyżej, kiedy wisząc w klamach i mając spita na wysokości oczu, nie jestem w stanie odpuścić ręki na dłużej niż sekundę. Gdyby tylko bili tutaj piaskowcowymi kruhami... Zjeżdżam i oddaję prowadzenie Rajowi, który po kilkudziesięciu minutach ściąga mnie do stanowiska pod kluczowym wyciągiem. Raju tego dnia czuje się świetnie i przechodzi kruksa RP z dużym spokojem i kontrolą. Ja niestety nie mogę zebrać myśli i dopiero w trzeciej próbie udaje mi się wykonać poprawnie wszystkie przechwyty. Wiatr znów wieje jak oszalały, na szczęście słońce tego dnia sprawia, że palce nam nie zamarzają. Mimo to, chcemy jak najszybciej uciec z tego wietrznego filara. Po skończeniu drogi czekamy jeszcze na chłopaków, którzy z zamiarem pójścia na Demona, źle weszli w drogę i wbili się na kombinację dwóch dróg za 6c+. Jakież było ich zdziwienie, kiedy jeden wyciąg przed końcem drogi dowiedzieli się, że wcale nie są na Demonie, bo przed chwilą zjechałem do górnego stanowiska wyciągu 7a żeby nakręcić jak się wspinają i tam ich nie było ;)

Sen 3 - Cogitum

"Nie możesz tego skontrolować. Wiesz, że to jest niebezpieczne, że może cię skrzywdzić, ale mimo to chcesz wyrwać z tego jeszcze trochę więcej."

Właśnie szukamy zjazdów do kolejnej trzygwiazdkowej drogi wypatrzonej w przewodniku. Pogoda nareszcie jest typowo francuska i zmusza mnie co chwilę do ściągania z siebie kolejnej warstwy ubrania. Nagle słyszymy huk i głośny krzyk "Yes!" gdy dwa spadochrony otwierają się kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Z zazdrością patrzę na dwie sylwetki szybujące w dół kanionu. Skoki BASE to jedno z moich największych marzeń. Czy może być coś bardziej absurdalnego i działającego wbrew twojemu własnemu instynktowi samozachowawczemu niż dobrowolne rzucenie się w przepaść i czerpanie z tego radości? Jak mawia Dean P. - "zamiana najgorszej z możliwych rzeczy w najlepszą z możliwych rzeczy".

Jakąś godzinę później stoję na niesamowicie kruchej półeczce na hakowym dojściu do pierwszego wyciągu rzekomo trzygwiazdkowej drogi Cogitum. Stanowisko mam zrobione z jednego spita, ale go nie obciążam bo wszystko dookoła sypie się po lekkim dotknięciu. Raju dochodzi do mnie i nie przestaje gadać. To znak, że też się denerwuje. Cholera, jeszcze nawet nie zaczęliśmy się wspinać, a moja psycha już jest na ukończeniu... Pierwszy wyciąg 7a nie należy do najpiękniejszych. Techniczne przechwyty po małych listwach, które wyglądają jakby zaraz miały się oderwać, przypominają mi wspin na zlepieńcowych turniach Montserratu. Zastanawiam się tylko, kto mógł dać tej drodze trzy gwiazdki? Gdy dochodzę do stanowiska w honornym stylu AF, krzyczę, że nie mam zamiaru powtarzać tego wyciągu. Raju bez większych oporów dochodzi do mnie. Oboje wiemy, że dzisiaj nie będzie napinki na styl, zresztą znalezienie drogi zajęło nam sporo czasu i musimy grzać do góry, żeby się stąd wydostać. Piotrek z Kubą zwiesili sobie poręczówki na filarze nieopodal, którym biegnie jeden z największych tutejszych klasyków - Saga du Verdon. Ich patentowaniu na małpach co rusz towarzyszą okrzyki zachwytu nad przechwytami. "Heh, przynajmniej oni mają fajną skałę" myślę sobie. Ostatni wyciąg naszej drogi, jedyny według nas zasługujący rzeczywiście na trzy gwiazdki, rekompensuje nam jednak trochę nasze zranione estetyczne uczucia.

Sen 4 - La fete des nerfs

"Wiecznie niespokojny, powinieneś zawsze poszukiwać odpowiedzi, jak sprostać regułom Drogi, praktykować wytrwale i bez ustanku. To właśnie jest Droga"

Woda w rzece Verdon jest tak zimna, że jestem w stanie wytrzymać w niej tylko kilka sekund. No tak, w końcu to górska rzeczka i jest koniec marca, w słońcu jest jednak ponad 20 stopni, więc czuję się naprawdę wakacyjnie. Właśnie wycofaliśmy się z jednego z trzygwiazdkowych długich klasyków prowadzących kolejnym wybitnym filarem. Po przejściu kilku krótszych dróg, w końcu zdecydowaliśmy się na ugryzienie czegoś dłuższego. Droga La fete des nerfs znajduje się w bliskim sąsiedztwie sektora hajlajnowego, tzw. V-gorge, dlatego podczas jednego z dni slakowych mogliśmy przyjrzeć się temu filarowi z bliska. W dzień ataku jednak wszystko od samego początku układało się nie tak jak trzeba. Gdy budzik zadzwonił o 6 rano i zobaczyłem, że jest jeszcze ciemno, mój instynkt samozachowawczy, który kazał mi nie wychodzić ze śpiwora jeszcze przez co najmniej godzinę, tym razem wygrał. Instynkt Raja chyba też zatryumfował, gdy ten bez słowa opatulił się w śpiwór zaraz po wyłączeniu budzika. Gdy w końcu wygramoliliśmy się z namiotów, nasze poranne ogarnianie się dalekie było od szybkiego i sprawnego. W końcu jednak rozpoczęliśmy zjazdy, ale nasz czas gdy zaczęliśmy się wspinać nie był dobry. Biorąc pod uwagę nasze poprzednie wspiny wiedziałem, że aby zdążyć przed zmrokiem, będziemy musieli się nieźle spiąć. Raju sprawnie urabia onsajtem pierwszy wyciąg i w tym momencie pojawia się kolejny problem. Gdy zaczynam wspinać się drugą długością liny, po łatwym trawersie i kilku spitach nagle widzę hak i nita koło siebie i koniec. Żadnego znaku kolejnego punktu przez następne 20 metrów albo i więcej. Wracam więc do stanowiska i kolejne dwie godziny tracimy na poszukiwania naszego wyciągu, nieskutecznie. Nie chcąc ryzykować kilkunastometrowego wyjścia nad przelot w czujnym terenie, decydujemy się na wycof do dna kanionu. Taki wycof możliwy jest praktycznie tylko kiedy droga zaczyna się od samego dołu, a w wiekszości przypadków tak nie jest. Wiele dróg rozpoczyna się już kilkadziesiąt i więcej metrów nad ziemią i wycof z nich w dół jest bardzo problematyczny, więc czasami lepiej uciekać innym wariantem do góry. My jednak wybraliśmy zejście po piarżystym i pokrytym krzonami terenie do ścieżki prowadzącej wzdłuż rzeki. Gdy już do niej dotarliśmy, pozostało nam przemaszerować kilka kilometrów do początku kanionu, podziwiając przy tym niesamowite kilkusetmetrowe przewiechy z liniami hakowymi - projektami dla Adama Ondry...

Sen 5 - Surveiller et punir

"Nie ma skuteczniejszej metody na wprowadzanie spójnej przejrzystości do snu, niż nieustanne pozostawanie przejrzyście obecnym w ciągu dnia. To jest pierwszy krok: postrzegać całość naszego życia jako sen."

Ten dzień na pewno zapamiętam jako jeden z najprzyjemniejszych dni w Verdonie. Po porażce logistycznej na Fecie postanowiliśmy z Rajem uderzyć na kolejny trzygwiazdkowy klasyk za 7a+ - Surveiller et punir, tym razem troszkę krótszy, biegnący przez piękne płyty szarego wapienia, które wypatrzyliśmy podczas zjazdów pod Cogitum. Tego dnia Piotrek z Kubą postanowili uderzyć od dołu na Sagę, więc zjazdy wykonaliśmy wspólnie. Pierwszym pozytywnym aspektem dnia, który od razu zwrócił moją uwagę, był brak wiatru. Chyba pierwszy raz od przyjazdu nie wiało w tej dziurze! Mogliśmy nawet wspinać się bez koszulek, co do tej pory się nie zdarzało. Po prostu wypas. Nawet fakt, że dwa razy wbiliśmy się w nie tę drogę co trzeba, nie zauważając naszej linii spitów, nie był w stanie wyprowadzić nas z równowagi. W końcu jednak odnaleźliśmy swój wyciąg i już po przejściu onsajtem pierwszej długości za 6b+ byłem pewny, że ta droga zdecydowanie zasługuje na trzy gwiazdki. Raju niestety tego dnia nie czuje się w formie i spada z OeSa na drugim wyciągu. Mi udaje się przejść ten wyciąg - przypominający labakowy Kruh za Kruhem (tylko trochę w mniejszej wersji) - flashem, po czym zrównujemy się wysokościami z chłopakami na Sadze. Kontakt wzrokowy i dźwiękowy z drugą ekipą wspinającą się nieopodal daje dodatkowe poczucie bezpieczeństwa, no i oczywiście możliwość wykrzykiwania do siebie różnych małpich dźwięków. Zachwycony urodą skały po której się wspinamy i przepełniony dobrym humorem, zaczynam wykrzykiwać komendy po niemiecku, i tak w kanionie zamiast zwykłego "auto" i "możesz iść" od tej pory dało się usłyszeć "Ich habe eine Standt!" i "Komm Tomas, AM LIMIT!". O kultowym już "Jesteście w ścianie?" nie będę nawet wspominał. Ostatnie dwa kluczowe wyciągi udaje mi się przejść w drugiej próbie. Tego dnia wspina mi się naprawdę świetnie. Zawsze w końcu przychodzi to niesamowite uczucie rozwspinania, kiedy zaczynasz odczytywać wszystkie sekwencje automatycznie i czujesz się lekki jak piórko. Niestety zwykle jest tak, że ten moment przychodzi na krótko przed wyjazdem do domu...
Rajowi niestety nie udaje się poprowadzić żadnego wyciągu, choć na każdym walczył jak kuń i nawspinał się tego dnia całkiem sporo, w końcu jednak z naszego przejścia wychodzi indywidualne PP. Chłopaki niestety polegli na kluczowym wyciągu Sagi, ale każdy z nas - podczas wciągania wieczornej michy - miał wielkiego rogala na twarzy. I o to właśnie chodzi.



Sen 6 - Schluck & Spuck i Dans le c.. Bernard !

"On jeden wykonał ostatni krok, on jeden przekroczył krawędź. Może w tym tkwi cała różnica: Cała mądrość, cała prawda i szczerość zawarte są w tej nieocenionej chwili, w której przekraczamy granicę niewidzialnego."

Highline - jedna z najbardziej niedocenionych dyscyplin górskiego świata. W oczach większości wspinaczy głupia zabawa na taśmie. Ile razy słyszałem już komentarze typu: "Ale jak to? Byliście w tylu fajnych rejonach wspinaczkowych i chodziliście po jakiejś taśmie?" albo "Jechać gdzieś tylko i wyłącznie po to, żeby pobawić się na taśmie to bez sensu". Większość z komentujących pewnie nie zdaje sobie sprawy, że przypomina turystę patrzącego na wspinaczy i zastanawiającego się "po co oni włażą po tej skale, jak tam obok szlakiem można spokojnie wejść na górę?".

Dla mnie highline jest jedną z najbardziej wymagających mentalnie rzeczy, jakie w życiu robię. Dlaczego? Ponieważ jest to działanie całkowicie wbrew swojemu naturalnemu instynktowi, który każe ci za wszelką cenę unikać przepaści. Gdy wchodzisz na rozwieszonego wysoko nad ziemią slaka, musisz wkroczyć w sam środek tej przepaści, w dodatku na czymś co ma 2,5cm szerokości i telepie się na wszystkie strony. W momencie, kiedy robisz pierwszy krok, twój organizm włącza wszelkie mechanizmy obronne, z którymi musisz walczyć przez całą długość taśmy. Strach występujący we wspinaniu jest zupełnie inny, ponieważ wspinanie jednak polega na unikaniu lotu, poruszaniu się w górę po czymś, co jest stabilne i się nie rusza. Strach występuje w momentach, które są rzeczywiście niebezpieczne dla zdrowia, słaba asekuracja, kruchy teren lub duże run-outy. Highline jest aktywnością bardzo bezpieczną, pod warunkiem, że chodzimy z lonżą, jednak najbardziej absurdalne jest to, że nasz umysł nie chce przyjąć tego do wiadomości i traktuje to jako najniebezpieczniejszą rzecz na świecie. Celem, który musimy osiągnąć, aby przejść taśmę, jest maksymalne rozluźnienie ciała. Nasz organizm jednak, pompując adrenalinę do żył sprawia, że osiągnięcie rozluźnienia jest czymś wyjątkowo trudnym. I właśnie ta nieustanna walka z naturalnymi reakcjami naszego organizmu i próba ich okiełznania jest kwintesencją highliningu. Podobny rodzaj strachu osiągamy podczas różnego rodzaju skoków - do wody, na wahadle, ze spadochronem. Jednak w przypadku skoków, okiełznać strach musimy tylko raz - podejmując decyzję i skacząc. Na slaku taką samą decyzję musimy podejmować z każdym kolejnym krokiem, aż do końca taśmy.

Jednak aspektem tego sportu, który najbardziej sobie cenię, jest przynależność do pewnego bardzo wyjątkowego i jedynego w swoim rodzaju środowiska. Skupiska aspołecznych neohipisowskich indywidualności, które odnajdują siebie w tak bardzo absurdalnej czynności jaką jest lewitowanie na taśmie. Dzięki slakowi poznałem wielu niesamowitych ludzi z całego świata, spotykających się na różnorakich festiwalach i meetingach i zżytych ze sobą jak jedna wielka rodzina. Mimo z roku na rok rosnącej popularności tego sportu, specyficzne środowisko hajlajnowe wciąż jest na tyle małe, że większość osób znacząco wpływających na jego rozwój mogę bez wątpienia nazwać swoimi przyjaciółmi. Jedną z takich osób jest Julien Millot wraz ze swoją ekipą Skyliners (http://www.thebadslackliners.fr/), których poznałem kilka lat temu podczas festiwalu Natural Games w Millau, którego byli współorganizatorami. Julien oraz Tancrede zostali ostatnio rozsławieni dzięki świetnemu filmowi dokumentalnemu "I Believe I Can Fly - Flight of the Frenchies", który nakręcił o nich Seb Montaz (https://vimeo.com/31240369).
Julien był pierwszą osobą, do której napisałem, gdy zdecydowałem się pojechać do Verdonu. Będąc praktycznie lokalsem w Verdonie, sprzedał mi on kilka przydatnych patentów na przetrwanie w Prowansji, a także polecił mi swój blog (http://highlinedatabase.blogspot.com), na którym opisuje hajlajny, które otworzył, w tym także te z Verdonu. Także już w domu przed wyjazdem mogłem obrać sobie cele, a stały się nimi dwie taśmy - 60-metrowa Schluck & Spuck Highline oraz 40-metrowa Dans le c.. Bernard!, obie ulokowane w alkowie w kształcie litery V (tzw. V-Gorge), niedaleko głównego Belwederu, 100 metrów nad wielką półką oraz z blisko 300-metrową ekspozycją.



Dans le c.. Bernard! Highline - Pierwsze polskie przejście Full Man
Montaż hajlajna zawsze jest dla mnie najlepszą częścią całej tej zabawy. Samo przejście jest tylko wisieńką na torcie całego złożonego przeżycia, jakim jest odnalezienie, przygotowanie i zamontowanie taśmy, które niejednokrotnie trwa kilka lub kilkanaście razy dłużej od samego przejścia. Nie inaczej było tym razem. Podczas montażu Schluck & Spuck wciąż coś było nie tak jak trzeba. Wiatr straszliwie skręcał taśmę, podkręcając poziom mojego zdenerwowania przy próbach rozplątania jej, zgubiona nakrętka od slackdoga, standardowe zapomnienie o wpleceniu ringów od lonży, to znów coś innego... przyznam, że już kilka razy byłem bardzo bliski decyzji porzucenia w cholerę całego tego motania. Mimo wszystko jednak wytrwałem i choć finalny "rig" nie był idealny (taśma skręcona kilkakrotnie), dało się po tym chodzić. A raczej dałoBY się, gdyby nie super mocny wiatr, który praktycznie non stop wieje w kanionie. Nieregularne, silne podmuchy sprawiały, że byłem w stanie zrobić jakieś 4 kroki podczas najlepszej próby, po czym stwierdziłem, że w tych warunkach nie ma to najmniejszego sensu.
Następnego dnia hajlajnowego rozwiesiłem krótszy 40-metrowy Dans i choć tym razem także wiało, od czasu do czasu podmuchy stawały się lżejsze, co umożliwiło mi przejście taśmy dwukrotnie w stylu Full Man (w dwie strony).
Muszę w tym miejscu podziękować ekipie, która pomogła mi rozwiesić taśmy, a także Jullienowi, Tancredowi i reszcie za przygotowanie tych niesamowitych eksponowanych linii w jednym z najlepszych miejsc na świecie.

Sen 7 - Karin's Line

"Wolność nie może być wmuszona w egzystencję ani wywalczona w bolesnej potyczce. Wolność nie może być kupiona lub sprzedana, nie ma nic wspólnego ze statusem społecznym; profesja nie ma najmniejszego znaczenia. Jedynym sposobem na zaakceptowanie siebie w pełni i życie w spokoju ze swoją duszą, jest przyjęcie wszystkiego takim jak jest, tylko wtedy odnajdziesz wolność."

Ze zdenerwowania uderzam kaskiem w ścianę. Jestem na skraju wyczerpania i nie mogę dojść od spita do spita na kluczowym wyciągu. Do tej pory wszystko szło według planu, ale nigdy nie może być za dobrze.
W końcu w miarę nieźle rozwspinani, dwa dni przed wyjazdem, postanowiliśmy z Rajem uderzyć na coś długiego i trudnego. Przewodnik jednoznacznie pokazuje kolejną trzygwiazdkową turę, Karin's Line, 250m, większość terenu za 6c - 7a, kluczowy 8 wyciąg za 7b+. Oboje wiemy z Rajem, że zrobienie tej drogi w jeden dzień będzie dla nas dużym wyzwaniem. Piotrek radzi mi, żebym zjechał z góry i oglądnął kluczowy odcinek, bo po całym dniu wspinania będzie ciężko go urobić. Z jednej strony przyznaję mu rację i mam ochotę tak właśnie zrobić, ale ostatecznie z dwóch powodów decydujemy się na uderzenie od dołu. Po pierwsze: nie ma czasu na patentowanie, a po drugie: kłóci się to z moimi piaskowcowymi przesądami, że wspinanie przecież zawsze powinno odbywać się od dołu do góry.
Tym razem budzimy się według budzika i szybko ogarniamy poranne rytuały. Czuję niesamowite podekscytowanie i pozytywną napinkę. Chwilę po 7 zaczynamy akcję. Zjazdy drogą Ticket Danger i odnalezienie drogi nie sprawiają nam żadnego problemu. Drogę dzielimy w taki sposób, że Raju bierze na siebie większość wyciągów prowadzących pod kluczowe 7b+, dzięki czemu będę mógł oszczędzić trochę sił do walki z głównymi trudnościami. Pierwsze wyciągi pokonujemy sprawnie i szybko, idziemy "niczym kuny w zarośla". Na wielkiej półce pod czwartym wyciągiem zauważamy, że dziś w kanionie nie wieje! Momentami jest wręcz za gorąco. Nareszcie wakacyjny prowansalski klimat. Raju potrzebuje dwóch prób na kolejnym wyciągu 7a z miejscem A0. Następne, bardzo techniczne 6c+, także zmusza mnie do wykonania drugiej próby. Nie martwi nas to jednak, bo czasu do zmroku mamy jeszcze sporo. Kolejne dwa wyciągi podprowadzające pod kluczowe trudności, Raju pokonuje sprawnie, zyskując sobie u mnie nowe miano: Wujek OnSight. W końcu wisimy na stanie pod kruksowym przewieszeniem. Na pierwszy rzut oka widać, że jest bardzo gładko, ale po wbiciu się na pierwszą próbę "na rozpatentowanie" okazuje się, że chwyty są a łączenie ich w sekwencje wychodzi mi całkiem nieźle. Wyciąg oferuje bardzo fajne ruchy w przewieszeniu, dwa baldy przedzielone no-hand restem i wytrzymałościowa końcówka po klamach. Jedynym mankamentem jest to, że większość chwytów jest wykuta lub podklejona betonem. "Pieprzeni filozofowie toru przeszkód" myślę sobie. "Powinni o nich film nakręcić. Ale Karin chciała 7b+, to ma być 7b+... co zrobić?". Zjeżdżam do stanowiska i czuję, że mam dużą szansę zrobić ten wyciąg w drugiej próbie. Raju nie ukrywa swojego podekscytowania. "Zapinaj to i wychodzimy z tej dziury!". Wiem, że jeśli przejdę pierwszy bulder i porządnie zrestuję w nohandzie, to wyżej już nie spadnę. Niestety dosłownie dwa ruchy przed wyjściem na nohandową półkę, pod moją stopą urywa się stopieniek i będąc obiema rękami w małych odciągach, nie jestem w stanie utrzymać pozycji. Zjeżdżam do stanowiska i wiem, że sił starczy mi jeszcze na maksymalnie jedną próbę. Restuję na stanie około 30 minut i zaczynam drugi, ostatni pokus. Urabiam dwa ruchy więcej niż w poprzedniej, jednak gdy łapię kluczowego wykutego fakera, nie jestem w stanie wykonać następnego ruchu i spadam. W tym momencie opuszczają mnie wszystkie siły. W tej próbie dałem z siebie wszystko i zawalczyłem na 150%. Jestem zmęczony do tego stopnia, że z trudnością urabiam teren od spita do spita. Nie ma jednak innego wyboru, trzeba to urobić, żeby wydostać się z tej dziury. Gdy w końcu dochodzę do stanowiska, ściąganie się z wielkich klam jest dla mnie dużym wyzwaniem.
Jedną z najlepszych rzeczy we wspinaniu jest to, że stawiamy sobie pewne zadania do wykonania. Zadania, które są dla nas wyzwaniem w wielu aspektach. Następnie mierzymy się z nimi i wygrywamy lub nie. To my sami narzucamy sobie te wymagania i jeśli wygrywamy lub przegrywamy, to tylko z samym sobą. Kiedy wygrywamy, to jest naprawdę spoko, ale kiedy przegrywamy, czujemy niedosyt z powodu "niewykonania zadania". We wspinaniu jednak - ostatecznie - nie chodzi jednak o to żeby odhaczać kolejne cyferki. Chodzi o przygodę, dobrze spędzony czas z przyjaciółmi, poznawanie nowych miejsc, nowych interesujących osób i odkrywanie nowych cech w samym sobie. Wmawiam sobie te frazesy już od jakiegoś czasu i chyba potrafię już przegrywać. Ale czy na pewno? Nie jestem do końca pewien... Ale wiem, że do Verdonu jeszcze wrócę. I to pewnie nie jeden raz.

Damian Czermak

Krótkie podsumowanie:

Drogi pokonane przez zespół Damian Czermak (Wrocławski Klub Wysokogórski, GM PZA), Piotr Rajski:

Démon 120m ED/I/P1 7a+>7a PP

L'ange en décomposition 100m ED-/II/P1 7a>6c -> PP

Cogitum 150m SW ED/P1 A1/7a>6c AF na większości wyciągów

Surveiller et punir 120m ED-/II 7a+>6c PP

Karin's line 250m ED/II/P1 A0/7b+>6c -> AF na kluczowym i ostatnim wyciągu, reszta OS/PP

Rozwieszone 2 hajlajny w tzw. V-Gorge:

Schluck and Spuck Highline 60m/100m - bez przejścia 

Dans le c.. Bernard! Highline 40m/100m - pierwsze polskie przejście: Damian Czermak

Jedno małe wahadło (około 20m)

1 komentarz:

  1. Z pisaniem jest jak ze wspinaniem,nie można odpuścić dopóki nie skończysz drogi.Czytam wszystkie Twoje artykuły,lubię je czytać i uważam że piszesz takie bardzo osobiste teksty które mi odpowiadają,ale do tej pory zawsze odpuszczałeś po którymś wyciągu a tym razem doszedłeś do końca drogi w dobrej formie.Łowcy Filarów są super a dla mnie podwójnie bo obudziły wspomnienia z przed ćwierć wieku i poczułem pod palcami tą skałę z tarciem chyba lepszym niż w piachach

    OdpowiedzUsuń