Dla mnie i Pawła miał być to pierwszy wyjazd na wspinanie w
inne góry niż Tatry. Idealnym celem na początek wydawał się rejon Piz Badile,
który w porównaniu do innych alpejskich szczytów nie jest zbyt wysoki ani zbyt
trudny logistycznie. Planowaliśmy poświęcić pierwszy tydzień na wspinanie w
Bergell, a następnie przenieść się w Dolomity. Jednak jak to często bywa -
warunki dyktowała pogoda i ostatecznie cały wyjazd spędziliśmy w Bregaglii :)
Właściwie nasz wyjazd zaczął się od zgrupowania GMu w
Skalnatym Plesie na Słowacji, gdzie wspinaliśmy się po ścianach Kieżmarskiego
Szczytu i Łomnicy. Potem już wszystko ruszyło pełną parą - powrót do domu, przepak, sobota 5 rano wyjazd. Wieczorem dotarliśmy do naszego
celu – Bondo. Nie mieliśmy przewodnika i jak się można domyślić kupienie go w niedziele w okolicy było
niemożliwością. Na szczęście uratował nas pewien Szwajcar pracujący w
pobliskiej knajpie, który specjalnie zwolnił się z pracy by pojechać do domu i
pożyczyć nam tę upragnioną i jakże potrzebną książkę :) Dysponując schematami z internetu i zdjęciami przewodnika Solo Granito
następnego dnia wynieśliśmy plecaki w górę Doliny Bondasca. Plan był prosty –
rozbić się gdzieś powyżej schroniska Sasc Fura i dopóki będą siły, pogoda oraz
zapasy jedzenia wspinać się po Badylu! Prognozy były optymistyczne,
nastawiliśmy budziki na 4, spakowaliśmy plecaki i poszliśmy spać.
1. Piz Badile 3308m

Godzina 4. Krople deszczu mocno uderzały w ścianki namiotu, a
my w milczącym porozumieniu wyłączyliśmy budziki i spaliśmy dalej. Gdy
wstaliśmy koło 8 zaczynało się wypogadzać, a zza chmur wychodziło słońce i pomimo że ściana
wyglądała na mokrą podjęliśmy szybką
decyzję – idziemy się wspinać! O 11 wbiliśmy się w drogę „Another Day in
Paradise”. Początkowe wyciągi były mokre, co nie okazało się dużym problemem.
Kłopot mieliśmy raczej z odnalezieniem drogi, gdyż puszczało wszędzie, a iść
trzeba było tam gdzie były spity.
2. Płyty na Another Day in Paradise
Przed 19 dotarliśmy do północnego kantu Piz Badile i zdecydowaliśmy
się na powrót.
Następnego dnia od rana pięknie świeciło słońce i w
trójkowym zespole razem z Pawłem i Kamilem podjęliśmy decyzję podejścia pod
północno-zachodnią ścianę Badyla i spróbować na niej całkiem nowej drogi „Il
silenzio degli eroi”. Niestety nasza próba zakończyła się już na podejściu,
gdyż drogę do lodowca pod ścianą odcinała nam stumetrowa przepaść i aby tam
podejść musielibyśmy się cofnąć aż do schroniska, więc zdecydowaliśmy się tego
dnia na rest, a w głowach pojawiła się myśl, że następnego dnia pójdziemy na „Cassina”.
W nocy szalała burza, około godziny 5 przestało padać.
Prognozy były w miarę korzystne, ale zamiast „Cassina” wybraliśmy Nordkant, co później
okazało się bardzo dobrą (i roztropną)
decyzją. O 7 wbiliśmy się w drogę.
4. Nordkant
Poza nami były tylko 2 zespoły, wspinanie szło całkiem sprawnie
i koło godziny 13 byliśmy na szczycie. Widoczność nie powalała – cały czas
byliśmy w chmurze, a gdy tylko zaczęliśmy schodzić pogoda się zaczęła pogarszać
z minuty na minutę. Zaczęło padać coś pomiędzy gradem a śniegiem, wzmagał się
wiatr, a przed nami była jeszcze daleka droga. W tym wszystkim to mi przypadła przyjemność prowadzenia zjazdów.
Ślizgałem się po mokrej grani i wyszukiwałem kolejne
stanowiska zjazdowe, gdyż linia zjazdów nie do końca pokrywa się z linią
wspinania. Zjazdy w czwórkę dłużą się w nieskończoność, więc dopiero po paru
godzinach dotarliśmy do miejsca gdzie kończy się „Another Day in Paradise”.
Słyszeliśmy wodę płynącą kominami, którymi wychodzi „Cassin” i chyba każdy
poczuł ulgę, że nas tam nie ma! Linię zjazdów już znaliśmy, ale byliśmy
kompletnie przemoczeni i zmarznięci. Ręce trzęsły się nam, problemem stawało
się przełożenie liny przez mailona. Gdy do końca zostało kilka zjazdów, wiatr
nagle ustał, deszcz przestał padać i wyszło
słońce. Ostatnie promienie tego dnia padły na „Nordkant”. O 21 staliśmy na
półkach pod ścianą. Zostało tylko wspiąć się po mokrej skale na przełączkę pod
kantem i koło północy dotarliśmy do namiotów. Jedno było wtedy pewne – na pewno
nie pójdziemy następnego dnia na” Cassina”, trzeba będzie odpocząć. Rano
wstaliśmy i zdecydowaliśmy się na zejście, a to dlatego że prognozy były słabe
na najbliższe trzy dni, a zapasy żywności kończyły się.
Na kempie w Bondo spotkała nas miła niespodzianka, którą
była osoba Dozenta, który polecił nam wspinanie w sąsiedniej Dolinie Albigna.
Byliśmy przekonani, że nie będzie już historii w stylu „nie zrobiliśmy drogi bo
nie umieliśmy podejść pod ścianę” :) Za radą Dozenta wyjechaliśmy kolejką i rozbiliśmy obóz pod Spazzacalderą, która
przypominała nam słowacką Osterwę, ale wyceny odczuliśmy o wiele bardziej
wymagające. Od razu poszliśmy się
wspinać, wybraliśmy z Pawłem klasyk – Coco Driller 7a. Wspinanie świetne,
a wyciąg 40m rysą za 7a był jednym z
najlepszych jakie kiedykolwiek robiłem. Niestety
znów nie ogarniamy – po czterech wyciągach przekonani o zrobieniu drogi
zjechaliśmy w dół, a później okazuje się że są jeszcze trzy wyciągi, po prostu
następny był po trawach za 3b :) Jeszcze
wieczorem podjęliśmy z Pawłem dość spontaniczną decyzję i półtorej godziny
przed zmrokiem poszliśmy na trzywyciągowe Seifert 6b+ , która okazała się
piękną linią po kancie. Wspinanie ze zjazdami zajęło nam niewiele ponad
godzinę, przed zmrokiem byliśmy przy namiotach. Szybko i sprawnie!
Po dniu niepogody przesiedzianym w kolebie dwa następne dni
poświęciliśmy na wspinanie po klasykach Spazzacaldery. Drogi były naprawdę
urokliwe, a skała miała wyśmienite tarcie. Do najładniejszych dróg należały tam: „ Va Col Vento „6c+, „Excalibur”
6c i „Via Felici” 6a, która łącznie z wejściem na niezwykle widokową turnię o
nazwie Fiamma i liczyła sobie 13
wyciągów.
6. Paweł
i Kamil na wierzchołku Fiammy
Pogoda miała się trochę popsuć, dlatego też trzeciego dnia z
rzędu w dolince Albigna w zespole trójkowym(ja, Paweł i Kamil) o 5 rano
wyruszyliśmy pod ścianę szczytu „Punta di Albigna” na drogę „Steiger” 5c (700m).
O 7 zaczęliśmy wspinanie, po chwili wyprzedziliśmy wspinających się po drodze
Niemców i po czterech godzinach wspinania o 11 staliśmy już na wierzchołku :) Pozostało zrobić jeden zjazd ze szczytu i zejść po
naprawdę ruchomym piargu, gdzie głazy wielkości samochodów przesuwały się pod
nogami. O 14 byliśmy przy namiotach, burza przyszła dopiero po dwóch godzinach
od naszego powrotu a więc wszystko zgodnie z planem :)
7. Na
szczycie Punta di Albigna
Na następny dzień planowaliśmy zejście do auta, sprawdzenie prognozy i
podjęcie decyzji co dalej robić. Pogoda jednak była wyśmienita i trzeba się
było wspinać! „ Nebel des Graues”, 7a, 150m, 3 wyciągi – cel idealny. Znając kluczowy
wyciąg z próby sprzed kilku dni zrobiliśmy
ją z Pawłem w niecałe 2 godziny i dopiero wtedy mogliśmy spokojnie schodzić do
auta! :)
Pogoda w Dolomitach była bez zmian – padało. Natomiast w
Bergell zapowiadało się całkiem nieźle, plan był prosty – wrócić pod Badyla i
iść na „Cassina”. Niestety, podobny pomysł miało bardzo dużo innych zespołów. Gdy wieczorem rozbiliśmy się nad
schroniskiem, wiedzieliśmy już że będzie tłoczno. Rzeczywistość jednak przerosła
nasze oczekiwania - to były dzikie
tłumy! Od 4:00 wyścig pod ścianę, ludzie nie schodzili ze ścieżki nawet za
potrzebą fizjologiczną by nie tracić czasu. Łącznie z nami tę drogę zrobiło w
ciągu dnia około 20 zespołów, co tylko mnożyło niebezpieczne sytuacje.
Przewodnik z pośpiechu zapominał o swoim kliencie i zostawił go pod ścianą, uratował
go Mateusz, oddając mu jedną żyłę. Skrzyżowane liny, lecące kamienie,
stanowiska z jednego frienda i 3 zespoły wiszące na jednym spicie – to wszystko
można zobaczyć idąc na „Cassina” w pewną pogodę!
9. Cassin
Gdy teraz myślę o tej drodze, to uważam, że jest to naprawdę
piękne wspinanie. Jednak wtedy mieliśmy już tego wszystkiego dość. Dojście do szczytu
zajęło nam w tych tłumach 10 godzin, na szczęście pogoda dopisała i po pięciu
godzinach zjazdów byliśmy już pod ścianą.
Dzień po przygodach na „Cassinie” wyruszyliśmy w drogę
powrotną, która prowadziła przez Alitzgraben. Tamtejsze wspinanie przypadło nam
do gustu i pomimo zmęczenia z powodzeniem łomotaliśmy tamtejsze klasyki:) Jednak, to co dobre szybko
się kończy i w poniedziałek 10 sierpnia wróciliśmy do naszych domów.
10.Paweł
na klasyku Adlitz - King Kong 8
Wyjazd ten był dla nas świetną lekcją wspinania w granicie,
łącznie przewspinane ponad 4000m :) Na pewno wzrósł też
skill w zjazdach, których na wyjeździe zrobiliśmy około 70:) Przed następnym
wyjazdem z pewnością lepiej przygotujemy się logistycznie, między innymi zaopatrując
w przewodnik który będziemy rozumieć, gdyż ten podarowany przez Szwajcara był
po włosku (albo nauczymy się tego
języka). Planów jest wiele!